Wpisy archiwalne w kategorii
Bałtyk - Bieszczady 2018
Dystans całkowity: | 1258.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 84:58 |
Średnia prędkość: | 14.82 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.96 km/h |
Suma podjazdów: | 7552 m |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 96.85 km i 6h 32m |
Więcej statystyk |
Dystans81.52 km Czas06:05 Vśrednia13.40 km/h VMAX36.32 km/h Podjazdy345 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Drawa
Wracam nad Drawę. Piękna rzeka. Specjalnie poprowadziłem swoja trasę w okolicach Drawy, by zobaczyć ją z innej perspektywy niż od strony wody. Szlaków rowerowych wzdłuż Drawy jest sporo. Tylko wybierać i przebierać. Teoretycznie. Praktycznie te szlaki rowerowe to albo głęboki piach albo wredny bruk. Rowerem jeździ się tu fatalnie. Drawa prezentuje się za to bardzo uroczo, szczególnie ze swoimi drewnianymi mostami. Najpiękniejszy to ten między Żeleźnicą a Głuskiem. Trochę się już wali, ale to tylko dodaje mu uroku. Park oczywiście zabrania chodzenia po tym moście ze względu na stan techniczny. Dziwne, że nie zabrania przepływania pod mostem kajakiem. Ciekawe czy zamierza go jeszcze remontować, czy poczeka aż zabytkowy, stuletni most po prostu się zawali?
Usiłuję jechać dalej. Ciągle brnę w piachu. Słońce grzeje niemiłosiernie, a ja na zmianę jadę i pcham rower. Ledwo posuwam się do przodu. Zaczynają przeszywać mnie dreszcze i zwyczajnie robi mi się zimno. W takim upale? To nie jest dobry znak. Żebym tu jeszcze jakiegoś udaru nie dostał. We wsi Dębogóra mówię sobie "dość". W sklepiku kupuję zimne piwo i siadam w cieniu. Nie zamierzam się stąd ruszać dopóki upał nieco nie zelżeje. Siedzę w wiosce do 17:00. Na liczniku mam dopiero 30 km. To już pewne, nie dam rady dojechać do Bieszczad w 10 dni. Nie w tym upale. Weryfikuję swoje plany. Będę się starał zrobić to w 12 dni. To i tak będzie wymagało jazdy w pełnym słońcu, ale da też trochę czasu na przerwy i schowanie się w cieniu.
Pod wieczór jadę do Wielenia i dalej do Sierakowa. Ciągle przebijam się przez piachy. Co to za rejon? Wydawało mi się, że największy piach spotkać można w Borach Tucholskich, a tu okazuje się, że polskie centrum piachu to Puszcza Drawska i Wieleń. Powinienem na tę wyprawę zabrać fatbika, a nie zwykły rower górski. Zawsze śmieszyły mnie te rowery. Do czego niby miały się przydać? Chyba tylko do lansu, bo na pewno nie do jazdy. Teraz odnalazłem świat, w którym fatbike byłby idealny. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to jakiś mieszkaniec Wielenia wymyślił fatbika.
W Sierakowie przekraczam Wartę i nad jakimś niewielkim jeziorem stawiam namiot. Tu też znajduje się oficjalne, bezpłatne pole biwakowe, ale tak jak wczoraj, mijam je i znajduję sobie swój własny kawałek brzegu i swoją własną, małą plażę.
Usiłuję jechać dalej. Ciągle brnę w piachu. Słońce grzeje niemiłosiernie, a ja na zmianę jadę i pcham rower. Ledwo posuwam się do przodu. Zaczynają przeszywać mnie dreszcze i zwyczajnie robi mi się zimno. W takim upale? To nie jest dobry znak. Żebym tu jeszcze jakiegoś udaru nie dostał. We wsi Dębogóra mówię sobie "dość". W sklepiku kupuję zimne piwo i siadam w cieniu. Nie zamierzam się stąd ruszać dopóki upał nieco nie zelżeje. Siedzę w wiosce do 17:00. Na liczniku mam dopiero 30 km. To już pewne, nie dam rady dojechać do Bieszczad w 10 dni. Nie w tym upale. Weryfikuję swoje plany. Będę się starał zrobić to w 12 dni. To i tak będzie wymagało jazdy w pełnym słońcu, ale da też trochę czasu na przerwy i schowanie się w cieniu.
Pod wieczór jadę do Wielenia i dalej do Sierakowa. Ciągle przebijam się przez piachy. Co to za rejon? Wydawało mi się, że największy piach spotkać można w Borach Tucholskich, a tu okazuje się, że polskie centrum piachu to Puszcza Drawska i Wieleń. Powinienem na tę wyprawę zabrać fatbika, a nie zwykły rower górski. Zawsze śmieszyły mnie te rowery. Do czego niby miały się przydać? Chyba tylko do lansu, bo na pewno nie do jazdy. Teraz odnalazłem świat, w którym fatbike byłby idealny. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to jakiś mieszkaniec Wielenia wymyślił fatbika.
W Sierakowie przekraczam Wartę i nad jakimś niewielkim jeziorem stawiam namiot. Tu też znajduje się oficjalne, bezpłatne pole biwakowe, ale tak jak wczoraj, mijam je i znajduję sobie swój własny kawałek brzegu i swoją własną, małą plażę.
Dystans88.48 km Czas06:29 Vśrednia13.65 km/h VMAX40.66 km/h Podjazdy549 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - okolice Ińska
Śpię długo. Wczorajszy dzień nieźle mnie zmęczył. Niewiele jeździłem przed tym wyjazdem i wyraźnie czuję braki w kondycji. Zbieram się jeszcze dłużej i w rezultacie wyjeżdżam dopiero po dziewiątej. Z nieba leje się już niemożliwy do wytrzymania skwar. Żeby tak było chociaż kilka stopni mniej, to jeszcze by się jakoś jechało. Tymczasem wystawiony na słońce licznik pokazuje 40 stopni. Przesada.
Jestem w jednym z najładniejszych miejsc w promieniu kilkuset kilometrów. Mijam jezioro za jeziorem. Cisza, lekki wiaterek i malownicze, kręte drogi. Nawet te asfaltowe są zupełnie puste. Mimo to raz po raz robię sobie skróty przez pola i lasy. Nie wszystkie drogi wychodzą mi tak, jakbym sobie tego życzył. Zdarzają się miejsca kompletnie zarośnięte i niemożliwe do przebycia. Dobrze, jeśli rolnicy wyjeździli przez pola objazdy. Gorzej, gdy trzeba się przedzierać przez zboże. To, że daną drogą prowadzi pieszy szlak turystyczny nie jest żadną gwarancją, że tą drogą w ogóle da się przejść.
Najpiękniejsze w okolicy jest oczywiście jezioro Ińsko. Tylko nad nim spotykam oficjalną plażę z ratownikiem i tylko nad nim spotykam ludzi. Ale pięknych jezior jest w okolicy więcej. Nad niektórymi znajdują się wymarzone wręcz miejscówki do spania. Prawdziwy raj.
Dziś trasa już mi nie idzie tak dobrze, jak wczoraj. Po południu wjeżdżam w lasy w okolicach Drawna i nagle kilometry stają w miejscu. Władowałem się w tak głęboki piach, że w ogóle nie jestem w stanie jechać. Pozostaje pchanie. Jeszcze łudzę się, że to tylko chwilowo, że z czasem trafię na lepszą nawierzchnię, ale mijają kilometry, a pod kołami nic się nie zmienia. Brnąc w piachu osiągam w końcu Barnimie i rzekę Drawę.
Znam Drawę bardzo dobrze z pozycji kajaka. Piękna, dzika rzeka, bardzo kręta, pełna zwalonych drzew i innych przeszkód. Niestety, przebiega przez park narodowy, który na każdym kroku musi zaznaczyć swoją władzę. Zakazuje, nakazuje i ostrzega. Spójrzcie na te znaki na zdjęciu poniżej. Przecież bez znaków kajakarze nie wiedzieliby jak płynąć, prawda? Przyznam, że znaczenia połowy z tych znaków nie rozumiem, a drugiej połowy tylko się domyślam. Czy to znaczy, że nie powinienem już pływać kajakiem? A może przed spływem strażnik parkowy powinien egzaminować ze znajomości znaków? Przecież kajakarze nie mogą czuć, że przeżywają na Drawie przygodę. Muszą wiedzieć gdzie ich miejsce i że tylko korzystają z przygotowanej przez park atrakcji.
Chciałem spać nad samą Drawą. Jest wzdłuż rzeki kilka nadających się na to polan. Pierwsze spotykam w Barnimiu. Pusto. No tak, park zakazuje spania tutaj. Następne jest kawałek dalej, na wysokiej skarpie nad wodą. Wjeżdżam i oczom nie wierzę. Samochody, namioty jak garaże, składane stoły i krzesła. A gdzie kajakarze? Gdzie ogniska? Uciekam stamtąd szybciej niż tam wjechałem. Macham na Drawę ręką. Odbijam na zachód, nad jezioro Rokita. Ono leży już poza granicami parku. Na obu końcach jeziora znajdują się oficjalne miejsca biwakowe. Nad jedno przyjeżdżam i znów widzę tłum samochodów. Znów uciekam. Do drugiego już nawet nie próbuję jechać. W połowie jeziora znajduję swoją własną miejscówkę. Aż do jutra będzie tylko dla mnie. Nikt tu się nie pojawi.
Jestem w jednym z najładniejszych miejsc w promieniu kilkuset kilometrów. Mijam jezioro za jeziorem. Cisza, lekki wiaterek i malownicze, kręte drogi. Nawet te asfaltowe są zupełnie puste. Mimo to raz po raz robię sobie skróty przez pola i lasy. Nie wszystkie drogi wychodzą mi tak, jakbym sobie tego życzył. Zdarzają się miejsca kompletnie zarośnięte i niemożliwe do przebycia. Dobrze, jeśli rolnicy wyjeździli przez pola objazdy. Gorzej, gdy trzeba się przedzierać przez zboże. To, że daną drogą prowadzi pieszy szlak turystyczny nie jest żadną gwarancją, że tą drogą w ogóle da się przejść.
Najpiękniejsze w okolicy jest oczywiście jezioro Ińsko. Tylko nad nim spotykam oficjalną plażę z ratownikiem i tylko nad nim spotykam ludzi. Ale pięknych jezior jest w okolicy więcej. Nad niektórymi znajdują się wymarzone wręcz miejscówki do spania. Prawdziwy raj.
Dziś trasa już mi nie idzie tak dobrze, jak wczoraj. Po południu wjeżdżam w lasy w okolicach Drawna i nagle kilometry stają w miejscu. Władowałem się w tak głęboki piach, że w ogóle nie jestem w stanie jechać. Pozostaje pchanie. Jeszcze łudzę się, że to tylko chwilowo, że z czasem trafię na lepszą nawierzchnię, ale mijają kilometry, a pod kołami nic się nie zmienia. Brnąc w piachu osiągam w końcu Barnimie i rzekę Drawę.
Znam Drawę bardzo dobrze z pozycji kajaka. Piękna, dzika rzeka, bardzo kręta, pełna zwalonych drzew i innych przeszkód. Niestety, przebiega przez park narodowy, który na każdym kroku musi zaznaczyć swoją władzę. Zakazuje, nakazuje i ostrzega. Spójrzcie na te znaki na zdjęciu poniżej. Przecież bez znaków kajakarze nie wiedzieliby jak płynąć, prawda? Przyznam, że znaczenia połowy z tych znaków nie rozumiem, a drugiej połowy tylko się domyślam. Czy to znaczy, że nie powinienem już pływać kajakiem? A może przed spływem strażnik parkowy powinien egzaminować ze znajomości znaków? Przecież kajakarze nie mogą czuć, że przeżywają na Drawie przygodę. Muszą wiedzieć gdzie ich miejsce i że tylko korzystają z przygotowanej przez park atrakcji.
Chciałem spać nad samą Drawą. Jest wzdłuż rzeki kilka nadających się na to polan. Pierwsze spotykam w Barnimiu. Pusto. No tak, park zakazuje spania tutaj. Następne jest kawałek dalej, na wysokiej skarpie nad wodą. Wjeżdżam i oczom nie wierzę. Samochody, namioty jak garaże, składane stoły i krzesła. A gdzie kajakarze? Gdzie ogniska? Uciekam stamtąd szybciej niż tam wjechałem. Macham na Drawę ręką. Odbijam na zachód, nad jezioro Rokita. Ono leży już poza granicami parku. Na obu końcach jeziora znajdują się oficjalne miejsca biwakowe. Nad jedno przyjeżdżam i znów widzę tłum samochodów. Znów uciekam. Do drugiego już nawet nie próbuję jechać. W połowie jeziora znajduję swoją własną miejscówkę. Aż do jutra będzie tylko dla mnie. Nikt tu się nie pojawi.
Dystans127.77 km Czas07:11 Vśrednia17.79 km/h VMAX39.86 km/h Podjazdy428 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - od Świnoujścia po Dobrą
Wymyśliłem sobie podróż. Wycieczkę. Przejechać po skosie całą Polskę. Zacząć na falochronie w Świnoujściu przy słynnym "Wiatraku" i zakończyć w Bieszczadach przy źródłach Sanu. Ot, takie tam Bałtyk - Bieszczady. Nazwa kojarzyć się może z maratonem szosowym Bałtyk - Bieszczady, ale to nie to. Oni tę trasę pokonują na lekko, w czasie maksymalnie 3 dni, ja biorę z sobą sakwy i planuję przejechać to w 10 dni. Oni trzymają się dróg asfaltowych, ja zamierzam unikać asfaltów jak tylko się da. Nie, żebym miał jakiś uraz do asfaltu. Bardzo go lubię i chętnie z niego skorzystam, ale tylko na tych odcinkach, na których ruch samochodowy jest śladowy. A najlepiej żaden. Chcę przejechać Polskę nie słysząc szumu opon i ryku silników. Nie nastawiam się na zwiedzanie. Nie szukam zabytków, ale jeśli coś ładnego po drodze się trafi, to zatrzymam się i obejrzę. Z zewnątrz. Tyle wystarczy. Zamierzam skupić się na drodze. Chcę drogę poczuć. Im bardziej zapomnianą, tym lepiej. To droga będzie tematem przewodnim tej podróży.
Do Świnoujścia trafiam z samego rana. Od razu kieruję się pod Wiatrak. Turystów za wielu jeszcze nie ma. Miejscowi przybiegli poćwiczyć, ktoś łowi ryby, w morze wychodzi jakiś statek pływający pod banderą Wysp Marshalla. Wyspy Marshalla? To przecież gdzieś na drugim końcu świata! Dokąd teraz płynie? Czy kiedyś dotrze w końcu do tych wysp? Stoję i patrzę jak znika gdzieś w dali. Patrzę na ludzi na falochronie. Jeszcze przed chwilą machali do statku, a już o nim zapomnieli. Odpłynął. Zniknął gdzieś na północy. Kasuję licznik i jadę na południe. Czas zacząć swoją podróż.
Jeszcze na chwilę przystaję w samym Świnoujściu. Dawno tu nie byłem. Wypiękniało. "Moja" ruchliwa ulica zamieniła się w deptak. Nagle znalazło się miejsce dla fontann, kawiarni, ławek, zielonych klombów i leżaków. Centrum Świnoujścia stało się miejscem przeznaczonym dla ludzi, nie samochodów. Bardzo mi się ta odmiana podoba.
Przepływam promem na drugą stronę Świny i opuszczam miasto. Jadę w stronę Międzyzdrojów. W lesie pełno ludzi. Mijam pieszych i rowerzystów. Droga twarda. Nawet się takiej tu nie spodziewałem. Za Międzyzdrojami ludzi jest jeszcze więcej. Spotykam nawet sakwiarzy. Jadą trasą nadmorską w stronę Helu. Długo razem nie jedziemy, bo oni trzymać się będą brzegu morza, a ja wykręcam w stronę Wolina. Tu już jest bardziej piaszczyście, ale trasa idzie szybko.
W Wolinie postój. Jest za gorąco. Zaczynam się gotować. Obiad, piwo, a potem chwila odpoczynku w wiosce Wikingów. Teraz panuje tu niezwykły spokój. Zwykle zaglądałem tu podczas sierpniowego festiwalu i wtedy ciężko jest się przepchnąć przez tłumy ludzi. Teraz jest inaczej. Teraz można tu odsapnąć i zrobić kilka zdjęć.
Zupełnie nie chce mi się jechać. Termometr wskazuje 30 stopni. Mimo to ruszam. Najpierw jadę spokojnym asfaltem, potem zagłębiam się w las. Od stacji kolejowej Rokita chwytam się śladu dawnej wąskotorówki. Prowadziła do wsi Czarnogłowy, gdzie znajdowała się duża kopalnia wapienia. Ślad początkowo jest bardzo wygodny, ale później zamienia się w wąską ścieżkę przez krzaki i pokrzywy. Nie zamierzam się cofać i przedzieram się przez wszystko. Na koniec docieram do pięknego jeziora. To właśnie pozostałość po tej kopalni. Po zakończeniu wydobycia całe wyrobisko zostało zalane tworząc niezwykle malownicze jezioro. Kiedyś przyjadę tu specjalnie po to, by nad brzegiem postawić namiot i spędzić tu noc. Dziś jest jeszcze za wcześnie na spanie.
Aż do końca dnia przeplatają mi się drogi asfaltowe z polnymi. Dojeżdżam do jeziora Woświn. Próbuję znaleźć jakieś miejcie do spania nad samym brzegiem. Kiedyś już tu byłem. Kiedyś tu spałem. Niby pamiętam gdzie to było, ale wszystko się zmieniło. Nie mogę znaleźć mojej miejscówki, ani żadnego innego miejsca, które nadawałoby się na rozbicie namiotu. W końcu daję za wygraną i wycofuję się na asfalt. Na nocleg zatrzymuję się nad jeziorem Mielno, obok wsi o tej samej nazwie. Jest tu oficjalne kąpielisko z pomostem. Jest tez miejsce na ognisko i późnym wieczorem przychodzą jakieś ludki i przy ogniu i piwie debatują jak mi bezszelestnie ukraść rower. A ja leżę w namiocie, słucham ich i nie zasnę dopóki sobie nie pójdą.
Do Świnoujścia trafiam z samego rana. Od razu kieruję się pod Wiatrak. Turystów za wielu jeszcze nie ma. Miejscowi przybiegli poćwiczyć, ktoś łowi ryby, w morze wychodzi jakiś statek pływający pod banderą Wysp Marshalla. Wyspy Marshalla? To przecież gdzieś na drugim końcu świata! Dokąd teraz płynie? Czy kiedyś dotrze w końcu do tych wysp? Stoję i patrzę jak znika gdzieś w dali. Patrzę na ludzi na falochronie. Jeszcze przed chwilą machali do statku, a już o nim zapomnieli. Odpłynął. Zniknął gdzieś na północy. Kasuję licznik i jadę na południe. Czas zacząć swoją podróż.
Jeszcze na chwilę przystaję w samym Świnoujściu. Dawno tu nie byłem. Wypiękniało. "Moja" ruchliwa ulica zamieniła się w deptak. Nagle znalazło się miejsce dla fontann, kawiarni, ławek, zielonych klombów i leżaków. Centrum Świnoujścia stało się miejscem przeznaczonym dla ludzi, nie samochodów. Bardzo mi się ta odmiana podoba.
Przepływam promem na drugą stronę Świny i opuszczam miasto. Jadę w stronę Międzyzdrojów. W lesie pełno ludzi. Mijam pieszych i rowerzystów. Droga twarda. Nawet się takiej tu nie spodziewałem. Za Międzyzdrojami ludzi jest jeszcze więcej. Spotykam nawet sakwiarzy. Jadą trasą nadmorską w stronę Helu. Długo razem nie jedziemy, bo oni trzymać się będą brzegu morza, a ja wykręcam w stronę Wolina. Tu już jest bardziej piaszczyście, ale trasa idzie szybko.
W Wolinie postój. Jest za gorąco. Zaczynam się gotować. Obiad, piwo, a potem chwila odpoczynku w wiosce Wikingów. Teraz panuje tu niezwykły spokój. Zwykle zaglądałem tu podczas sierpniowego festiwalu i wtedy ciężko jest się przepchnąć przez tłumy ludzi. Teraz jest inaczej. Teraz można tu odsapnąć i zrobić kilka zdjęć.
Zupełnie nie chce mi się jechać. Termometr wskazuje 30 stopni. Mimo to ruszam. Najpierw jadę spokojnym asfaltem, potem zagłębiam się w las. Od stacji kolejowej Rokita chwytam się śladu dawnej wąskotorówki. Prowadziła do wsi Czarnogłowy, gdzie znajdowała się duża kopalnia wapienia. Ślad początkowo jest bardzo wygodny, ale później zamienia się w wąską ścieżkę przez krzaki i pokrzywy. Nie zamierzam się cofać i przedzieram się przez wszystko. Na koniec docieram do pięknego jeziora. To właśnie pozostałość po tej kopalni. Po zakończeniu wydobycia całe wyrobisko zostało zalane tworząc niezwykle malownicze jezioro. Kiedyś przyjadę tu specjalnie po to, by nad brzegiem postawić namiot i spędzić tu noc. Dziś jest jeszcze za wcześnie na spanie.
Aż do końca dnia przeplatają mi się drogi asfaltowe z polnymi. Dojeżdżam do jeziora Woświn. Próbuję znaleźć jakieś miejcie do spania nad samym brzegiem. Kiedyś już tu byłem. Kiedyś tu spałem. Niby pamiętam gdzie to było, ale wszystko się zmieniło. Nie mogę znaleźć mojej miejscówki, ani żadnego innego miejsca, które nadawałoby się na rozbicie namiotu. W końcu daję za wygraną i wycofuję się na asfalt. Na nocleg zatrzymuję się nad jeziorem Mielno, obok wsi o tej samej nazwie. Jest tu oficjalne kąpielisko z pomostem. Jest tez miejsce na ognisko i późnym wieczorem przychodzą jakieś ludki i przy ogniu i piwie debatują jak mi bezszelestnie ukraść rower. A ja leżę w namiocie, słucham ich i nie zasnę dopóki sobie nie pójdą.