Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2018
Dystans całkowity: | 538.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 36:18 |
Średnia prędkość: | 14.82 km/h |
Maksymalna prędkość: | 65.28 km/h |
Suma podjazdów: | 5022 m |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 76.86 km i 5h 11m |
Więcej statystyk |
Dystans22.98 km Czas01:17 Vśrednia17.91 km/h
SprzętMerida TFS 900
Dystans82.74 km Czas04:33 Vśrednia18.18 km/h VMAX65.28 km/h Podjazdy794 m
SprzętMerida TFS 900
Dystans52.86 km Czas03:44 Vśrednia14.16 km/h VMAX59.84 km/h Podjazdy603 m
SprzętMerida TFS 900
Dystans51.85 km Czas04:58 Vśrednia10.44 km/h VMAX55.21 km/h Podjazdy905 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - źródła Sanu
To już ostatni dzień podróży. Wydostaję się z doliny, w której spałem i trafiam na asfalt, na główną drogę prowadzącą do Ustrzyk Górnych. Tu o spokoju nie może być mowy. Auto za autem. Nie ma tego jak ominąć. To już są góry i alternatywnych dróg tu niewiele. Dopiero w Stuposianach skręcam w trochę spokojniejszą drogę. Jadę do Mucznego, a kawałek za wioską żegnam się z asfaltem.
Jadę wzdłuż rzeczki Roztoki, a potem starą drogą, przez tereny nieistniejących już wsi docieram do rzeczki Halicz. Po drodze spotykam ostrzeżenia przed niedźwiedziami i na dokładkę pancerny kosz na śmieci, którego nie będzie w stanie ani ruszyć, ani otworzyć żaden miś. Chyba jednak gdzieś tu są. Nie spodziewam się, żebym miał jakiegoś spotkać, ale bacznie rozglądam się na boki. Nagle dostrzegam ruch wśród drzew. Nie, to nie niedźwiedź. To jeleń. Bajkowo przechyla głowę raz w prawo, raz w lewo, by wielkim porożem nie zahaczyć o drzewa. Nie mam zdjęcia. Znika w lesie szybciej, niż jestem w stanie wyjąć aparat.
Planując podróż do źródeł Sanu nie miałem pojęcia jak daleko dam radę dojechać rowerem. Kombinowałem, że może będę zmuszony go zostawić i do celu dojdę pieszo. W końcu to park narodowy, który musi wszystkiego zakazywać, choćby nie miało to najmniejszego sensu. Czytałem, że rowerem legalnie wolno dojechać tylko do schronu nad Negrylowem, zresztą zamkniętego już od lat. Okazuje się, że można jechać jeszcze dalej, do miejsca, w którym szlak turystyczny opuszcza starą drogę i znika w lesie. Dopiero tam zastaję wyraźny zakaz jazdy rowerem. Co dalej? Dalej jadę szlakiem. Nie jestem sam. Przede mną pojechało już trzech innych rowerzystów. Też ich celem są źródła Sanu. Jadą szybciej, są na lekko, ale i ja dam radę. Zakazem nie będę się przejmował.
Dalsza droga nie nadaje się już na jazdę osakwionym rowerem. Pod kołami mam śliski chodnik z przegniłych desek, potem wąski singletrack. Nim akurat jedzie się dobrze, ale ma też swoje przeszkadzajki w postaci schodów, korzeni i podejść lub zejść po stromych zboczach. Taszcząc rower przez to wszystko przypomina mi się Łysica. Jeszcze kilka pasków pozostało w moich sandałach. Jest co wyrywać. Na szczęście wytrzymują.
Turystów na szlaku spotykam sporo. Trochę mnie to zaskakuje, bo już kiedyś byłem przy źródłach Sanu i wtedy nie było tu nikogo. Wędrowaliśmy wtedy z kolegą pieszo z Halicza, trochę nielegalnie, poza szlakiem i jedyną osobą, którą spotkaliśmy był strażnik parkowy. Na szczęście dla nas pojawił się, gdy już weszliśmy na oficjalny szlak. Pamiętam jak pytał skąd idziemy. Z Ustrzyk Górnych przez Muczne! Spojrzał się wtedy na nas i rzucił: "Niemożliwe! Nie dalibyście rady dojść tutaj w tym czasie. Idziecie przez Halicz! Macie szczęście, bo ja zwykle stoję na zejściu i poluję na takich jak wy! Dziś wyjątkowo mnie tam nie było." Cudem uniknęliśmy wtedy zapłacenia mandatu. Oprócz tego strażnika, aż do końca szlaku nie spotkaliśmy już nikogo. A dzisiaj tym samym szlakiem wędruje masa ludzi. Mijam nikłe resztki dworu Stroińskich, potem ich groby. To kultowe miejsce, chyba ważniejsze na tym szlaku od samego Sanu. Dziś wygląda inaczej niż je zapamiętałem. Jest zadbane, a za płytami nagrobnymi stoi nowa kapliczka z wysokim, spadzistym dachem. Zatrzymuję się tam tylko na chwilę i jadę dalej. Jeszcze tylko kawałek, widok na przełęcz Użocką i ukraińską wieś Sianki, potem trochę lasu i... jestem!
Źródełko jest niewielkie. Coś tam wycieka spod kamienia, a maleńki strumyk sączy się dalej wśród zmurszałych liści. Ale to jest to. Jestem u celu podróży. Chociaż, jakby tak głębiej wniknąć w internet, to okazuje się, że to wcale nie jest to. San swoje źródło ma po stronie ukraińskiej, a to jest jego pierwszy dopływ, który nawet nazwy nie ma. Ale czy na pewno? Nawet Ukraińcy postawili obok pomnik obwieszczający, że właśnie to są źródła Sanu. Kto więc ma rację? Tak czy inaczej, podróż jest zakończona. Można wracać.
Jadę wzdłuż rzeczki Roztoki, a potem starą drogą, przez tereny nieistniejących już wsi docieram do rzeczki Halicz. Po drodze spotykam ostrzeżenia przed niedźwiedziami i na dokładkę pancerny kosz na śmieci, którego nie będzie w stanie ani ruszyć, ani otworzyć żaden miś. Chyba jednak gdzieś tu są. Nie spodziewam się, żebym miał jakiegoś spotkać, ale bacznie rozglądam się na boki. Nagle dostrzegam ruch wśród drzew. Nie, to nie niedźwiedź. To jeleń. Bajkowo przechyla głowę raz w prawo, raz w lewo, by wielkim porożem nie zahaczyć o drzewa. Nie mam zdjęcia. Znika w lesie szybciej, niż jestem w stanie wyjąć aparat.
Planując podróż do źródeł Sanu nie miałem pojęcia jak daleko dam radę dojechać rowerem. Kombinowałem, że może będę zmuszony go zostawić i do celu dojdę pieszo. W końcu to park narodowy, który musi wszystkiego zakazywać, choćby nie miało to najmniejszego sensu. Czytałem, że rowerem legalnie wolno dojechać tylko do schronu nad Negrylowem, zresztą zamkniętego już od lat. Okazuje się, że można jechać jeszcze dalej, do miejsca, w którym szlak turystyczny opuszcza starą drogę i znika w lesie. Dopiero tam zastaję wyraźny zakaz jazdy rowerem. Co dalej? Dalej jadę szlakiem. Nie jestem sam. Przede mną pojechało już trzech innych rowerzystów. Też ich celem są źródła Sanu. Jadą szybciej, są na lekko, ale i ja dam radę. Zakazem nie będę się przejmował.
Dalsza droga nie nadaje się już na jazdę osakwionym rowerem. Pod kołami mam śliski chodnik z przegniłych desek, potem wąski singletrack. Nim akurat jedzie się dobrze, ale ma też swoje przeszkadzajki w postaci schodów, korzeni i podejść lub zejść po stromych zboczach. Taszcząc rower przez to wszystko przypomina mi się Łysica. Jeszcze kilka pasków pozostało w moich sandałach. Jest co wyrywać. Na szczęście wytrzymują.
Turystów na szlaku spotykam sporo. Trochę mnie to zaskakuje, bo już kiedyś byłem przy źródłach Sanu i wtedy nie było tu nikogo. Wędrowaliśmy wtedy z kolegą pieszo z Halicza, trochę nielegalnie, poza szlakiem i jedyną osobą, którą spotkaliśmy był strażnik parkowy. Na szczęście dla nas pojawił się, gdy już weszliśmy na oficjalny szlak. Pamiętam jak pytał skąd idziemy. Z Ustrzyk Górnych przez Muczne! Spojrzał się wtedy na nas i rzucił: "Niemożliwe! Nie dalibyście rady dojść tutaj w tym czasie. Idziecie przez Halicz! Macie szczęście, bo ja zwykle stoję na zejściu i poluję na takich jak wy! Dziś wyjątkowo mnie tam nie było." Cudem uniknęliśmy wtedy zapłacenia mandatu. Oprócz tego strażnika, aż do końca szlaku nie spotkaliśmy już nikogo. A dzisiaj tym samym szlakiem wędruje masa ludzi. Mijam nikłe resztki dworu Stroińskich, potem ich groby. To kultowe miejsce, chyba ważniejsze na tym szlaku od samego Sanu. Dziś wygląda inaczej niż je zapamiętałem. Jest zadbane, a za płytami nagrobnymi stoi nowa kapliczka z wysokim, spadzistym dachem. Zatrzymuję się tam tylko na chwilę i jadę dalej. Jeszcze tylko kawałek, widok na przełęcz Użocką i ukraińską wieś Sianki, potem trochę lasu i... jestem!
Źródełko jest niewielkie. Coś tam wycieka spod kamienia, a maleńki strumyk sączy się dalej wśród zmurszałych liści. Ale to jest to. Jestem u celu podróży. Chociaż, jakby tak głębiej wniknąć w internet, to okazuje się, że to wcale nie jest to. San swoje źródło ma po stronie ukraińskiej, a to jest jego pierwszy dopływ, który nawet nazwy nie ma. Ale czy na pewno? Nawet Ukraińcy postawili obok pomnik obwieszczający, że właśnie to są źródła Sanu. Kto więc ma rację? Tak czy inaczej, podróż jest zakończona. Można wracać.
Dystans106.91 km Czas07:25 Vśrednia14.41 km/h VMAX59.96 km/h Podjazdy1330 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Solina
Piękne miejsce wybrałem sobie na nocleg. Samo pole namiotowe raczej takie zaniedbane, rzeka też nie najciekawsza, bo z mulistym dnem. Za to okolica - bajka. Senna wioska wciśnięta między wodę i zalesione góry. Absolutna cisza. Auta w ogóle tu nie jeżdżą, bo w Słonnym droga po prostu się kończy. Nie ma już dokąd dalej jechać. Koniec świata. Dużo frajdy daje wiszący most. Taki prawdziwy, linowy, który buja się, gdy po nim idę. Jest tak wąski, że rower zajmuje całą jego szerokość. Jest jak lejek, jak szczelina, która łączy dwa końce świata. Bo po drugiej stronie Sanu wrażenie końca świata jest jeszcze większe. Tu też kończy się droga, ale nawet wioski nie ma, tylko ukryty na zboczu, wśród drzew ośrodek wypoczynkowy. Dojazd do niego jest wyjątkowo karkołomny. Wspinam się jeszcze wyżej, jakąś ścieżką, którą chyba od lat nikt nie przeszedł. Podejście jest bardzo strome i ledwo udaje mi się wepchnąć na górę rower. Po drugiej stronie góry, polami zjeżdżam do wsi Piątkowa.
Jadę na południe. Trzymam się asfaltów, początkowo bardzo spokojnych, ale z czasem zaczyna pojawiać się na nich coraz większy ruch samochodowy. Zbliżam się do zapory w Solinie, czyli do miejsca, które jak magnes przyciąga turystów. I to widać na drogach. Dziś kilkakrotnie przekraczam San. W Słonnym był szeroki, z mulistym dnem, ale na przykład w Mrzygłodzie jest płytką, górską rzeką przetaczającą się po kamieniach. Aż chce się do takiej wody wejść. Sądziłem, że widokowo trasa będzie dużo ciekawsza, a tymczasem jadę przeważnie dolinami i nie za bardzo czuję, że jestem w górach. Wczorajsze Pogórze Dynowskie było pod tym względem bardziej atrakcyjne.
Docieram do zapory. Na jej koronie tłum ludzi. Robię pieszą rundkę na drugą stronę i z powrotem. To chyba taki rytuał, bo łażą tak wszyscy. Nieświadomie i ja się daję w to wkręcić. Widoki z zapory na jezioro Solińskie nawet fajne, ale ten jarmark po jednej i po drugiej stronie to nie dla mnie. Ciekawostką są ryby krążące pod samą zaporą i czekające, aż ktoś z góry rzuci coś do jedzenia. Ogromne sztuki. Wędkarze to chyba zawału dostają, jak je widzą. Niestety, wędkowanie z korony zapory jest zabronione.
Znów postanawiam pojechać trochę w nocy. Dziś mam dwunasty dzień podróży. Miałem już dziś być u celu, a tymczasem jestem dopiero w Solinie. Ale wcale nie jechałem słabo, tylko trasa mi się rozciągnęła. Planowałem przejechać 1200 km i w zasadzie do dziś tyle przejechałem. A raczej przejadę, o ile pociągnę po ciemku. Wtedy na jutro zostanie 50 km. Nie chciałbym do źródeł Sanu dotrzeć wieczorem. Trzeba przecież stamtąd jeszcze wrócić. 50 km na jutro będzie idealnie. A więc dzisiejszej nocy muszę zrobić jeszcze jakieś 40 km.
Jedzie mi się bardzo dobrze. Ruch samochodowy szybko zanika, zostaję tylko ja i mroczne ściany lasów. Nocami w ogóle dobrze się jeździ, o wiele gorzej wynajduje się miejsca do spania. Rozbijając się po nocy nigdy nie wiem gdzie śpię i bywa, że rano jestem zdziwiony. Kiedyś w Austrii rozbiłem się na polnej drodze, na zboczu góry. Pastwiska ogrodzone były płotami, ale w jednym miejscu droga tworzyła zatoczkę i tam postawiłem namiot. Rano okazało się, że spałem na zboczu zabudowanym domkami jednorodzinnymi, na jedynej drodze dojazdowej do nich i w jedynym miejscu, w którym mogły minąć się samochody podjeżdżające ze zjeżdżającymi. Pastwisk wcale tam nie było. A dzisiaj długo nie mogę znaleźć żadnego miejsca, więc gdy widzę kościół, a przy nim kawałek równej ziemi, postanawiam tam przycupnąć. Gdy opieram już rower o ścianę "kościoła" odkrywam, że to nie jest żaden kościół. Jestem na prywatnym terenie, na którym ktoś właśnie buduje dom. Fajne miejsce sobie znalazł, w zakolu potoku Głuchy. Kościół czy dom, co za różnica. Zostaję. Rankiem zjawia się właściciel. Jest strasznie zdziwiony, że spałem tu pod namiotem. Nie, nie chodzi o to, że na jego ziemi. Lubią przychodzić tu nocą do wodopoju rózne dziwne stworzenia. Czasem jelenie, czasem jakiś niedźwiedź...
Jadę na południe. Trzymam się asfaltów, początkowo bardzo spokojnych, ale z czasem zaczyna pojawiać się na nich coraz większy ruch samochodowy. Zbliżam się do zapory w Solinie, czyli do miejsca, które jak magnes przyciąga turystów. I to widać na drogach. Dziś kilkakrotnie przekraczam San. W Słonnym był szeroki, z mulistym dnem, ale na przykład w Mrzygłodzie jest płytką, górską rzeką przetaczającą się po kamieniach. Aż chce się do takiej wody wejść. Sądziłem, że widokowo trasa będzie dużo ciekawsza, a tymczasem jadę przeważnie dolinami i nie za bardzo czuję, że jestem w górach. Wczorajsze Pogórze Dynowskie było pod tym względem bardziej atrakcyjne.
Docieram do zapory. Na jej koronie tłum ludzi. Robię pieszą rundkę na drugą stronę i z powrotem. To chyba taki rytuał, bo łażą tak wszyscy. Nieświadomie i ja się daję w to wkręcić. Widoki z zapory na jezioro Solińskie nawet fajne, ale ten jarmark po jednej i po drugiej stronie to nie dla mnie. Ciekawostką są ryby krążące pod samą zaporą i czekające, aż ktoś z góry rzuci coś do jedzenia. Ogromne sztuki. Wędkarze to chyba zawału dostają, jak je widzą. Niestety, wędkowanie z korony zapory jest zabronione.
Znów postanawiam pojechać trochę w nocy. Dziś mam dwunasty dzień podróży. Miałem już dziś być u celu, a tymczasem jestem dopiero w Solinie. Ale wcale nie jechałem słabo, tylko trasa mi się rozciągnęła. Planowałem przejechać 1200 km i w zasadzie do dziś tyle przejechałem. A raczej przejadę, o ile pociągnę po ciemku. Wtedy na jutro zostanie 50 km. Nie chciałbym do źródeł Sanu dotrzeć wieczorem. Trzeba przecież stamtąd jeszcze wrócić. 50 km na jutro będzie idealnie. A więc dzisiejszej nocy muszę zrobić jeszcze jakieś 40 km.
Jedzie mi się bardzo dobrze. Ruch samochodowy szybko zanika, zostaję tylko ja i mroczne ściany lasów. Nocami w ogóle dobrze się jeździ, o wiele gorzej wynajduje się miejsca do spania. Rozbijając się po nocy nigdy nie wiem gdzie śpię i bywa, że rano jestem zdziwiony. Kiedyś w Austrii rozbiłem się na polnej drodze, na zboczu góry. Pastwiska ogrodzone były płotami, ale w jednym miejscu droga tworzyła zatoczkę i tam postawiłem namiot. Rano okazało się, że spałem na zboczu zabudowanym domkami jednorodzinnymi, na jedynej drodze dojazdowej do nich i w jedynym miejscu, w którym mogły minąć się samochody podjeżdżające ze zjeżdżającymi. Pastwisk wcale tam nie było. A dzisiaj długo nie mogę znaleźć żadnego miejsca, więc gdy widzę kościół, a przy nim kawałek równej ziemi, postanawiam tam przycupnąć. Gdy opieram już rower o ścianę "kościoła" odkrywam, że to nie jest żaden kościół. Jestem na prywatnym terenie, na którym ktoś właśnie buduje dom. Fajne miejsce sobie znalazł, w zakolu potoku Głuchy. Kościół czy dom, co za różnica. Zostaję. Rankiem zjawia się właściciel. Jest strasznie zdziwiony, że spałem tu pod namiotem. Nie, nie chodzi o to, że na jego ziemi. Lubią przychodzić tu nocą do wodopoju rózne dziwne stworzenia. Czasem jelenie, czasem jakiś niedźwiedź...
Dystans99.03 km Czas06:35 Vśrednia15.04 km/h VMAX50.05 km/h Podjazdy862 m
Temp.25.0 °C SprzętMercier
Bałtyk-Bieszczady - Łańcut
Wstaję z samego rana i bez śniadania ruszam dalej. Chcę zatrzymać się w którejś wiosce. Rozglądam się za sklepem, który oprócz zaopatrzenia oferowałby też cień. Mimo wczesnej godziny słońce już zdrowo przygrzewa. Słabo tu z tymi sklepami. To znaczy sklepy są, ale nawet parasolki obok nich nie chce się nikomu wystawić. W końcu trafiam na to, czego szukam. Jest sklep. Jest zadaszona weranda, jest duży stół i ławy. Kupuję drożdżówki i maślankę. Siadam za stołem. Siedzi tu już jeden miejscowy i pije piwo. Standardowe pytania, standardowe odpowiedzi. Rozmowa się rozkręca. Nawet dobrze mi się z nim gada. Nagle pada pytanie: "a piwo pijesz?" No piję, ale raczej nie na śniadanie. No to tym razem dostaję piwo na śniadanie. Jak tu odmówić? Siedzimy, gadamy, pijemy. Zaczynają się schodzić jego znajomi. Zanim się obejrzę mam już przed sobą drugie piwo. A potem trzecie. Na liczniku 14 km, a ja za chwilę nie będę zdolny do dalszej jazdy! Muszę uciekać! Żegnam się zanim zdążą postawić mi czwarte. "Oni już tacy są" - mówi ekspedientka na pożegnanie.
Wjeżdżam do Łańcuta. Najpierw zwiedzanie zamku i ogrodu, potem szybka ucieczka przed burzą. Chowam się pod parasolkami tutejszej restauracji. Zamawiam obiad i piwo. Dwa stoliki dalej siedzi jakiś miejscowy. Kończy jedzenie i zaczyna podrywać kelnerkę. Ona ma go gdzieś, więc dosiada się do mnie. Zamawia piwo. Dla mnie oczywiście też. Siedzimy i gadamy. A raczej to on opowiada o sobie. Słucham cierpliwie, bo i tak leje deszcz. Póki co nigdzie się nie wybieram. Nagle wpadają jego znajomi. Znów kolejka piwa. To już moje szóste dzisiaj! A tylko za jedno zapłaciłem. Co to za kraina? Gdzie ja się znalazłem? Gdy zaczynają zrzucać się na flaszkę czegoś mocniejszego, robię ewakuację. Lubię sobie w drodze wypić piwko czy dwa. Ale bez przesady!
Będąc w Łańcucie nie można ominąć tamtejszego zamku wraz z pięknym ogrodem. Myślałem, że jest to tak ważne miejsce, że nie wpuszczą mnie do środka z rowerem. Ku mojemu zaskoczeniu nie ma z tym problemu. Od frontu zamek piękny, ale od zaplecza... hmmm... Właśnie trwa remont. Aż do 2020 roku nie ma sensu tu przyjeżdżać. Chyba, że ktoś lubi zwiedzać plac budowy. Mimo to spaceruję alejkami, robię zdjęcia i dopiero burza, o której wspomniałem wcześniej wygania mnie z ogrodu. Do wnętrz oczywiście nie wchodzę, chociaż podobno warto.
Od dwóch dni jadę przez nieco bardziej urozmaicone krajobrazy. Jeziora Polski północnej mam za sobą. Równiny Polski środkowej też. Teraz czas na góry. Z każdym kilometrem robią się coraz wyższe. Łysica ciągle jest najwyższym punktem na mojej trasie i zostanie pobita dopiero ostatniego dnia, ale nie o wysokość chodzi, tylko o pofałdowanie terenu. Coraz częściej trafiają mi się podjazdy przekraczające 10% nachylenia i coraz częściej zachwycam się pięknymi widokami.
Na nocleg upatrzyłem sobie rzekę San. Miałem ochotę przeprawić się przez niego promem w Bachórzcu i spać gdzieś po drugiej stronie, ale prom czynny jest tylko do 20:00, a ja docieram tam pół godziny później. Jadę więc dalej wzdłuż rzeki do wsi Słonne. Znajduje się tam wąski, wiszący most, możliwy do pokonania tylko pieszo lub rowerem. Po obu stronach rzeki znajdują się pola namiotowe. Jedno jest własnością ośrodka wypoczynkowego, drugie gminy. Zatrzymuję się na gminnym. Jest tańsze, rozbicie namiotu kosztuje 6 zł. A w zasadzie to mogłoby być nawet darmowe, bo sołtys albo przyjeżdża zbierać kasę albo nie przyjeżdża. Tym razem nie przyjechał. Przed odjazdem zostawiam te kilka złotych w sklepie naprzeciwko.
Wstaję z samego rana i bez śniadania ruszam dalej. Chcę zatrzymać się w którejś wiosce. Rozglądam się za sklepem, który oprócz zaopatrzenia oferowałby też cień. Mimo wczesnej godziny słońce już zdrowo przygrzewa. Słabo tu z tymi sklepami. To znaczy sklepy są, ale nawet parasolki obok nich nie chce się nikomu wystawić. W końcu trafiam na to, czego szukam. Jest sklep. Jest zadaszona weranda, jest duży stół i ławy. Kupuję drożdżówki i maślankę. Siadam za stołem. Siedzi tu już jeden miejscowy i pije piwo. Standardowe pytania, standardowe odpowiedzi. Rozmowa się rozkręca. Nawet dobrze mi się z nim gada. Nagle pada pytanie: "a piwo pijesz?" No piję, ale raczej nie na śniadanie. No to tym razem dostaję piwo na śniadanie. Jak tu odmówić? Siedzimy, gadamy, pijemy. Zaczynają się schodzić jego znajomi. Zanim się obejrzę mam już przed sobą drugie piwo. A potem trzecie. Na liczniku 14 km, a ja za chwilę nie będę zdolny do dalszej jazdy! Muszę uciekać! Żegnam się zanim zdążą postawić mi czwarte. "Oni już tacy są" - mówi ekspedientka na pożegnanie.
Wjeżdżam do Łańcuta. Najpierw zwiedzanie zamku i ogrodu, potem szybka ucieczka przed burzą. Chowam się pod parasolkami tutejszej restauracji. Zamawiam obiad i piwo. Dwa stoliki dalej siedzi jakiś miejscowy. Kończy jedzenie i zaczyna podrywać kelnerkę. Ona ma go gdzieś, więc dosiada się do mnie. Zamawia piwo. Dla mnie oczywiście też. Siedzimy i gadamy. A raczej to on opowiada o sobie. Słucham cierpliwie, bo i tak leje deszcz. Póki co nigdzie się nie wybieram. Nagle wpadają jego znajomi. Znów kolejka piwa. To już moje szóste dzisiaj! A tylko za jedno zapłaciłem. Co to za kraina? Gdzie ja się znalazłem? Gdy zaczynają zrzucać się na flaszkę czegoś mocniejszego, robię ewakuację. Lubię sobie w drodze wypić piwko czy dwa. Ale bez przesady!
Będąc w Łańcucie nie można ominąć tamtejszego zamku wraz z pięknym ogrodem. Myślałem, że jest to tak ważne miejsce, że nie wpuszczą mnie do środka z rowerem. Ku mojemu zaskoczeniu nie ma z tym problemu. Od frontu zamek piękny, ale od zaplecza... hmmm... Właśnie trwa remont. Aż do 2020 roku nie ma sensu tu przyjeżdżać. Chyba, że ktoś lubi zwiedzać plac budowy. Mimo to spaceruję alejkami, robię zdjęcia i dopiero burza, o której wspomniałem wcześniej wygania mnie z ogrodu. Do wnętrz oczywiście nie wchodzę, chociaż podobno warto.
Od dwóch dni jadę przez nieco bardziej urozmaicone krajobrazy. Jeziora Polski północnej mam za sobą. Równiny Polski środkowej też. Teraz czas na góry. Z każdym kilometrem robią się coraz wyższe. Łysica ciągle jest najwyższym punktem na mojej trasie i zostanie pobita dopiero ostatniego dnia, ale nie o wysokość chodzi, tylko o pofałdowanie terenu. Coraz częściej trafiają mi się podjazdy przekraczające 10% nachylenia i coraz częściej zachwycam się pięknymi widokami.
Na nocleg upatrzyłem sobie rzekę San. Miałem ochotę przeprawić się przez niego promem w Bachórzcu i spać gdzieś po drugiej stronie, ale prom czynny jest tylko do 20:00, a ja docieram tam pół godziny później. Jadę więc dalej wzdłuż rzeki do wsi Słonne. Znajduje się tam wąski, wiszący most, możliwy do pokonania tylko pieszo lub rowerem. Po obu stronach rzeki znajdują się pola namiotowe. Jedno jest własnością ośrodka wypoczynkowego, drugie gminy. Zatrzymuję się na gminnym. Jest tańsze, rozbicie namiotu kosztuje 6 zł. A w zasadzie to mogłoby być nawet darmowe, bo sołtys albo przyjeżdża zbierać kasę albo nie przyjeżdża. Tym razem nie przyjechał. Przed odjazdem zostawiam te kilka złotych w sklepie naprzeciwko.
Dystans121.66 km Czas07:46 Vśrednia15.66 km/h VMAX53.44 km/h Podjazdy528 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Sandomierz
Padało prawie całą noc. Trochę obawiałem się tego noclegu w centrum wioski, bo to nigdy nie wiadomo kto się będzie po nocy włóczył. Nikt mnie jednak przez całą noc nie niepokoił. Ranek już mam bez deszczu. Niebo jeszcze jest zachmurzone, ale już nie pada. Nie zwijam się zbyt wcześnie, rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę na kawę. Nagle rozlega się ryk syreny strażackiej. Pożar? Dwie minuty później przybiega trzech młodzieńców z butami strażackimi w ręku. Minutę później podjeżdżają dwa osobowe samochody. Wyjęcie wozu strażackiego z garażu zajmuje im kolejną minutę. Po czterech minutach od ogłoszenia alarmu odjeżdżają w stronę innej wioski. Widzę jeszcze jak przebierają się w samochodzie. Jestem pod wrażeniem. Przecież to ochotnicy, nie zawodowcy, a sprawności i szybkości reakcji można im pozazdrościć.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.