Dystans121.66 km Czas07:46 Vśrednia15.66 km/h VMAX53.44 km/h Podjazdy528 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Sandomierz
Padało prawie całą noc. Trochę obawiałem się tego noclegu w centrum wioski, bo to nigdy nie wiadomo kto się będzie po nocy włóczył. Nikt mnie jednak przez całą noc nie niepokoił. Ranek już mam bez deszczu. Niebo jeszcze jest zachmurzone, ale już nie pada. Nie zwijam się zbyt wcześnie, rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę na kawę. Nagle rozlega się ryk syreny strażackiej. Pożar? Dwie minuty później przybiega trzech młodzieńców z butami strażackimi w ręku. Minutę później podjeżdżają dwa osobowe samochody. Wyjęcie wozu strażackiego z garażu zajmuje im kolejną minutę. Po czterech minutach od ogłoszenia alarmu odjeżdżają w stronę innej wioski. Widzę jeszcze jak przebierają się w samochodzie. Jestem pod wrażeniem. Przecież to ochotnicy, nie zawodowcy, a sprawności i szybkości reakcji można im pozazdrościć.

Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.



Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.


Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.



Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.



Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.


Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.

Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.




Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".

W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.

W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?

O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.

Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.

Komentarze

Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!