Wpisy archiwalne w kategorii
z sakwami
Dystans całkowity: | 13114.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 886:12 |
Średnia prędkość: | 14.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 70.64 km/h |
Suma podjazdów: | 74939 m |
Liczba aktywności: | 190 |
Średnio na aktywność: | 69.03 km i 4h 39m |
Więcej statystyk |
Dystans51.85 km Czas04:58 Vśrednia10.44 km/h VMAX55.21 km/h Podjazdy905 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - źródła Sanu
To już ostatni dzień podróży. Wydostaję się z doliny, w której spałem i trafiam na asfalt, na główną drogę prowadzącą do Ustrzyk Górnych. Tu o spokoju nie może być mowy. Auto za autem. Nie ma tego jak ominąć. To już są góry i alternatywnych dróg tu niewiele. Dopiero w Stuposianach skręcam w trochę spokojniejszą drogę. Jadę do Mucznego, a kawałek za wioską żegnam się z asfaltem.
Jadę wzdłuż rzeczki Roztoki, a potem starą drogą, przez tereny nieistniejących już wsi docieram do rzeczki Halicz. Po drodze spotykam ostrzeżenia przed niedźwiedziami i na dokładkę pancerny kosz na śmieci, którego nie będzie w stanie ani ruszyć, ani otworzyć żaden miś. Chyba jednak gdzieś tu są. Nie spodziewam się, żebym miał jakiegoś spotkać, ale bacznie rozglądam się na boki. Nagle dostrzegam ruch wśród drzew. Nie, to nie niedźwiedź. To jeleń. Bajkowo przechyla głowę raz w prawo, raz w lewo, by wielkim porożem nie zahaczyć o drzewa. Nie mam zdjęcia. Znika w lesie szybciej, niż jestem w stanie wyjąć aparat.
Planując podróż do źródeł Sanu nie miałem pojęcia jak daleko dam radę dojechać rowerem. Kombinowałem, że może będę zmuszony go zostawić i do celu dojdę pieszo. W końcu to park narodowy, który musi wszystkiego zakazywać, choćby nie miało to najmniejszego sensu. Czytałem, że rowerem legalnie wolno dojechać tylko do schronu nad Negrylowem, zresztą zamkniętego już od lat. Okazuje się, że można jechać jeszcze dalej, do miejsca, w którym szlak turystyczny opuszcza starą drogę i znika w lesie. Dopiero tam zastaję wyraźny zakaz jazdy rowerem. Co dalej? Dalej jadę szlakiem. Nie jestem sam. Przede mną pojechało już trzech innych rowerzystów. Też ich celem są źródła Sanu. Jadą szybciej, są na lekko, ale i ja dam radę. Zakazem nie będę się przejmował.
Dalsza droga nie nadaje się już na jazdę osakwionym rowerem. Pod kołami mam śliski chodnik z przegniłych desek, potem wąski singletrack. Nim akurat jedzie się dobrze, ale ma też swoje przeszkadzajki w postaci schodów, korzeni i podejść lub zejść po stromych zboczach. Taszcząc rower przez to wszystko przypomina mi się Łysica. Jeszcze kilka pasków pozostało w moich sandałach. Jest co wyrywać. Na szczęście wytrzymują.
Turystów na szlaku spotykam sporo. Trochę mnie to zaskakuje, bo już kiedyś byłem przy źródłach Sanu i wtedy nie było tu nikogo. Wędrowaliśmy wtedy z kolegą pieszo z Halicza, trochę nielegalnie, poza szlakiem i jedyną osobą, którą spotkaliśmy był strażnik parkowy. Na szczęście dla nas pojawił się, gdy już weszliśmy na oficjalny szlak. Pamiętam jak pytał skąd idziemy. Z Ustrzyk Górnych przez Muczne! Spojrzał się wtedy na nas i rzucił: "Niemożliwe! Nie dalibyście rady dojść tutaj w tym czasie. Idziecie przez Halicz! Macie szczęście, bo ja zwykle stoję na zejściu i poluję na takich jak wy! Dziś wyjątkowo mnie tam nie było." Cudem uniknęliśmy wtedy zapłacenia mandatu. Oprócz tego strażnika, aż do końca szlaku nie spotkaliśmy już nikogo. A dzisiaj tym samym szlakiem wędruje masa ludzi. Mijam nikłe resztki dworu Stroińskich, potem ich groby. To kultowe miejsce, chyba ważniejsze na tym szlaku od samego Sanu. Dziś wygląda inaczej niż je zapamiętałem. Jest zadbane, a za płytami nagrobnymi stoi nowa kapliczka z wysokim, spadzistym dachem. Zatrzymuję się tam tylko na chwilę i jadę dalej. Jeszcze tylko kawałek, widok na przełęcz Użocką i ukraińską wieś Sianki, potem trochę lasu i... jestem!
Źródełko jest niewielkie. Coś tam wycieka spod kamienia, a maleńki strumyk sączy się dalej wśród zmurszałych liści. Ale to jest to. Jestem u celu podróży. Chociaż, jakby tak głębiej wniknąć w internet, to okazuje się, że to wcale nie jest to. San swoje źródło ma po stronie ukraińskiej, a to jest jego pierwszy dopływ, który nawet nazwy nie ma. Ale czy na pewno? Nawet Ukraińcy postawili obok pomnik obwieszczający, że właśnie to są źródła Sanu. Kto więc ma rację? Tak czy inaczej, podróż jest zakończona. Można wracać.
Jadę wzdłuż rzeczki Roztoki, a potem starą drogą, przez tereny nieistniejących już wsi docieram do rzeczki Halicz. Po drodze spotykam ostrzeżenia przed niedźwiedziami i na dokładkę pancerny kosz na śmieci, którego nie będzie w stanie ani ruszyć, ani otworzyć żaden miś. Chyba jednak gdzieś tu są. Nie spodziewam się, żebym miał jakiegoś spotkać, ale bacznie rozglądam się na boki. Nagle dostrzegam ruch wśród drzew. Nie, to nie niedźwiedź. To jeleń. Bajkowo przechyla głowę raz w prawo, raz w lewo, by wielkim porożem nie zahaczyć o drzewa. Nie mam zdjęcia. Znika w lesie szybciej, niż jestem w stanie wyjąć aparat.
Planując podróż do źródeł Sanu nie miałem pojęcia jak daleko dam radę dojechać rowerem. Kombinowałem, że może będę zmuszony go zostawić i do celu dojdę pieszo. W końcu to park narodowy, który musi wszystkiego zakazywać, choćby nie miało to najmniejszego sensu. Czytałem, że rowerem legalnie wolno dojechać tylko do schronu nad Negrylowem, zresztą zamkniętego już od lat. Okazuje się, że można jechać jeszcze dalej, do miejsca, w którym szlak turystyczny opuszcza starą drogę i znika w lesie. Dopiero tam zastaję wyraźny zakaz jazdy rowerem. Co dalej? Dalej jadę szlakiem. Nie jestem sam. Przede mną pojechało już trzech innych rowerzystów. Też ich celem są źródła Sanu. Jadą szybciej, są na lekko, ale i ja dam radę. Zakazem nie będę się przejmował.
Dalsza droga nie nadaje się już na jazdę osakwionym rowerem. Pod kołami mam śliski chodnik z przegniłych desek, potem wąski singletrack. Nim akurat jedzie się dobrze, ale ma też swoje przeszkadzajki w postaci schodów, korzeni i podejść lub zejść po stromych zboczach. Taszcząc rower przez to wszystko przypomina mi się Łysica. Jeszcze kilka pasków pozostało w moich sandałach. Jest co wyrywać. Na szczęście wytrzymują.
Turystów na szlaku spotykam sporo. Trochę mnie to zaskakuje, bo już kiedyś byłem przy źródłach Sanu i wtedy nie było tu nikogo. Wędrowaliśmy wtedy z kolegą pieszo z Halicza, trochę nielegalnie, poza szlakiem i jedyną osobą, którą spotkaliśmy był strażnik parkowy. Na szczęście dla nas pojawił się, gdy już weszliśmy na oficjalny szlak. Pamiętam jak pytał skąd idziemy. Z Ustrzyk Górnych przez Muczne! Spojrzał się wtedy na nas i rzucił: "Niemożliwe! Nie dalibyście rady dojść tutaj w tym czasie. Idziecie przez Halicz! Macie szczęście, bo ja zwykle stoję na zejściu i poluję na takich jak wy! Dziś wyjątkowo mnie tam nie było." Cudem uniknęliśmy wtedy zapłacenia mandatu. Oprócz tego strażnika, aż do końca szlaku nie spotkaliśmy już nikogo. A dzisiaj tym samym szlakiem wędruje masa ludzi. Mijam nikłe resztki dworu Stroińskich, potem ich groby. To kultowe miejsce, chyba ważniejsze na tym szlaku od samego Sanu. Dziś wygląda inaczej niż je zapamiętałem. Jest zadbane, a za płytami nagrobnymi stoi nowa kapliczka z wysokim, spadzistym dachem. Zatrzymuję się tam tylko na chwilę i jadę dalej. Jeszcze tylko kawałek, widok na przełęcz Użocką i ukraińską wieś Sianki, potem trochę lasu i... jestem!
Źródełko jest niewielkie. Coś tam wycieka spod kamienia, a maleńki strumyk sączy się dalej wśród zmurszałych liści. Ale to jest to. Jestem u celu podróży. Chociaż, jakby tak głębiej wniknąć w internet, to okazuje się, że to wcale nie jest to. San swoje źródło ma po stronie ukraińskiej, a to jest jego pierwszy dopływ, który nawet nazwy nie ma. Ale czy na pewno? Nawet Ukraińcy postawili obok pomnik obwieszczający, że właśnie to są źródła Sanu. Kto więc ma rację? Tak czy inaczej, podróż jest zakończona. Można wracać.
Dystans106.91 km Czas07:25 Vśrednia14.41 km/h VMAX59.96 km/h Podjazdy1330 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Solina
Piękne miejsce wybrałem sobie na nocleg. Samo pole namiotowe raczej takie zaniedbane, rzeka też nie najciekawsza, bo z mulistym dnem. Za to okolica - bajka. Senna wioska wciśnięta między wodę i zalesione góry. Absolutna cisza. Auta w ogóle tu nie jeżdżą, bo w Słonnym droga po prostu się kończy. Nie ma już dokąd dalej jechać. Koniec świata. Dużo frajdy daje wiszący most. Taki prawdziwy, linowy, który buja się, gdy po nim idę. Jest tak wąski, że rower zajmuje całą jego szerokość. Jest jak lejek, jak szczelina, która łączy dwa końce świata. Bo po drugiej stronie Sanu wrażenie końca świata jest jeszcze większe. Tu też kończy się droga, ale nawet wioski nie ma, tylko ukryty na zboczu, wśród drzew ośrodek wypoczynkowy. Dojazd do niego jest wyjątkowo karkołomny. Wspinam się jeszcze wyżej, jakąś ścieżką, którą chyba od lat nikt nie przeszedł. Podejście jest bardzo strome i ledwo udaje mi się wepchnąć na górę rower. Po drugiej stronie góry, polami zjeżdżam do wsi Piątkowa.
Jadę na południe. Trzymam się asfaltów, początkowo bardzo spokojnych, ale z czasem zaczyna pojawiać się na nich coraz większy ruch samochodowy. Zbliżam się do zapory w Solinie, czyli do miejsca, które jak magnes przyciąga turystów. I to widać na drogach. Dziś kilkakrotnie przekraczam San. W Słonnym był szeroki, z mulistym dnem, ale na przykład w Mrzygłodzie jest płytką, górską rzeką przetaczającą się po kamieniach. Aż chce się do takiej wody wejść. Sądziłem, że widokowo trasa będzie dużo ciekawsza, a tymczasem jadę przeważnie dolinami i nie za bardzo czuję, że jestem w górach. Wczorajsze Pogórze Dynowskie było pod tym względem bardziej atrakcyjne.
Docieram do zapory. Na jej koronie tłum ludzi. Robię pieszą rundkę na drugą stronę i z powrotem. To chyba taki rytuał, bo łażą tak wszyscy. Nieświadomie i ja się daję w to wkręcić. Widoki z zapory na jezioro Solińskie nawet fajne, ale ten jarmark po jednej i po drugiej stronie to nie dla mnie. Ciekawostką są ryby krążące pod samą zaporą i czekające, aż ktoś z góry rzuci coś do jedzenia. Ogromne sztuki. Wędkarze to chyba zawału dostają, jak je widzą. Niestety, wędkowanie z korony zapory jest zabronione.
Znów postanawiam pojechać trochę w nocy. Dziś mam dwunasty dzień podróży. Miałem już dziś być u celu, a tymczasem jestem dopiero w Solinie. Ale wcale nie jechałem słabo, tylko trasa mi się rozciągnęła. Planowałem przejechać 1200 km i w zasadzie do dziś tyle przejechałem. A raczej przejadę, o ile pociągnę po ciemku. Wtedy na jutro zostanie 50 km. Nie chciałbym do źródeł Sanu dotrzeć wieczorem. Trzeba przecież stamtąd jeszcze wrócić. 50 km na jutro będzie idealnie. A więc dzisiejszej nocy muszę zrobić jeszcze jakieś 40 km.
Jedzie mi się bardzo dobrze. Ruch samochodowy szybko zanika, zostaję tylko ja i mroczne ściany lasów. Nocami w ogóle dobrze się jeździ, o wiele gorzej wynajduje się miejsca do spania. Rozbijając się po nocy nigdy nie wiem gdzie śpię i bywa, że rano jestem zdziwiony. Kiedyś w Austrii rozbiłem się na polnej drodze, na zboczu góry. Pastwiska ogrodzone były płotami, ale w jednym miejscu droga tworzyła zatoczkę i tam postawiłem namiot. Rano okazało się, że spałem na zboczu zabudowanym domkami jednorodzinnymi, na jedynej drodze dojazdowej do nich i w jedynym miejscu, w którym mogły minąć się samochody podjeżdżające ze zjeżdżającymi. Pastwisk wcale tam nie było. A dzisiaj długo nie mogę znaleźć żadnego miejsca, więc gdy widzę kościół, a przy nim kawałek równej ziemi, postanawiam tam przycupnąć. Gdy opieram już rower o ścianę "kościoła" odkrywam, że to nie jest żaden kościół. Jestem na prywatnym terenie, na którym ktoś właśnie buduje dom. Fajne miejsce sobie znalazł, w zakolu potoku Głuchy. Kościół czy dom, co za różnica. Zostaję. Rankiem zjawia się właściciel. Jest strasznie zdziwiony, że spałem tu pod namiotem. Nie, nie chodzi o to, że na jego ziemi. Lubią przychodzić tu nocą do wodopoju rózne dziwne stworzenia. Czasem jelenie, czasem jakiś niedźwiedź...
Jadę na południe. Trzymam się asfaltów, początkowo bardzo spokojnych, ale z czasem zaczyna pojawiać się na nich coraz większy ruch samochodowy. Zbliżam się do zapory w Solinie, czyli do miejsca, które jak magnes przyciąga turystów. I to widać na drogach. Dziś kilkakrotnie przekraczam San. W Słonnym był szeroki, z mulistym dnem, ale na przykład w Mrzygłodzie jest płytką, górską rzeką przetaczającą się po kamieniach. Aż chce się do takiej wody wejść. Sądziłem, że widokowo trasa będzie dużo ciekawsza, a tymczasem jadę przeważnie dolinami i nie za bardzo czuję, że jestem w górach. Wczorajsze Pogórze Dynowskie było pod tym względem bardziej atrakcyjne.
Docieram do zapory. Na jej koronie tłum ludzi. Robię pieszą rundkę na drugą stronę i z powrotem. To chyba taki rytuał, bo łażą tak wszyscy. Nieświadomie i ja się daję w to wkręcić. Widoki z zapory na jezioro Solińskie nawet fajne, ale ten jarmark po jednej i po drugiej stronie to nie dla mnie. Ciekawostką są ryby krążące pod samą zaporą i czekające, aż ktoś z góry rzuci coś do jedzenia. Ogromne sztuki. Wędkarze to chyba zawału dostają, jak je widzą. Niestety, wędkowanie z korony zapory jest zabronione.
Znów postanawiam pojechać trochę w nocy. Dziś mam dwunasty dzień podróży. Miałem już dziś być u celu, a tymczasem jestem dopiero w Solinie. Ale wcale nie jechałem słabo, tylko trasa mi się rozciągnęła. Planowałem przejechać 1200 km i w zasadzie do dziś tyle przejechałem. A raczej przejadę, o ile pociągnę po ciemku. Wtedy na jutro zostanie 50 km. Nie chciałbym do źródeł Sanu dotrzeć wieczorem. Trzeba przecież stamtąd jeszcze wrócić. 50 km na jutro będzie idealnie. A więc dzisiejszej nocy muszę zrobić jeszcze jakieś 40 km.
Jedzie mi się bardzo dobrze. Ruch samochodowy szybko zanika, zostaję tylko ja i mroczne ściany lasów. Nocami w ogóle dobrze się jeździ, o wiele gorzej wynajduje się miejsca do spania. Rozbijając się po nocy nigdy nie wiem gdzie śpię i bywa, że rano jestem zdziwiony. Kiedyś w Austrii rozbiłem się na polnej drodze, na zboczu góry. Pastwiska ogrodzone były płotami, ale w jednym miejscu droga tworzyła zatoczkę i tam postawiłem namiot. Rano okazało się, że spałem na zboczu zabudowanym domkami jednorodzinnymi, na jedynej drodze dojazdowej do nich i w jedynym miejscu, w którym mogły minąć się samochody podjeżdżające ze zjeżdżającymi. Pastwisk wcale tam nie było. A dzisiaj długo nie mogę znaleźć żadnego miejsca, więc gdy widzę kościół, a przy nim kawałek równej ziemi, postanawiam tam przycupnąć. Gdy opieram już rower o ścianę "kościoła" odkrywam, że to nie jest żaden kościół. Jestem na prywatnym terenie, na którym ktoś właśnie buduje dom. Fajne miejsce sobie znalazł, w zakolu potoku Głuchy. Kościół czy dom, co za różnica. Zostaję. Rankiem zjawia się właściciel. Jest strasznie zdziwiony, że spałem tu pod namiotem. Nie, nie chodzi o to, że na jego ziemi. Lubią przychodzić tu nocą do wodopoju rózne dziwne stworzenia. Czasem jelenie, czasem jakiś niedźwiedź...
Dystans99.03 km Czas06:35 Vśrednia15.04 km/h VMAX50.05 km/h Podjazdy862 m
Temp.25.0 °C SprzętMercier
Bałtyk-Bieszczady - Łańcut
Wstaję z samego rana i bez śniadania ruszam dalej. Chcę zatrzymać się w którejś wiosce. Rozglądam się za sklepem, który oprócz zaopatrzenia oferowałby też cień. Mimo wczesnej godziny słońce już zdrowo przygrzewa. Słabo tu z tymi sklepami. To znaczy sklepy są, ale nawet parasolki obok nich nie chce się nikomu wystawić. W końcu trafiam na to, czego szukam. Jest sklep. Jest zadaszona weranda, jest duży stół i ławy. Kupuję drożdżówki i maślankę. Siadam za stołem. Siedzi tu już jeden miejscowy i pije piwo. Standardowe pytania, standardowe odpowiedzi. Rozmowa się rozkręca. Nawet dobrze mi się z nim gada. Nagle pada pytanie: "a piwo pijesz?" No piję, ale raczej nie na śniadanie. No to tym razem dostaję piwo na śniadanie. Jak tu odmówić? Siedzimy, gadamy, pijemy. Zaczynają się schodzić jego znajomi. Zanim się obejrzę mam już przed sobą drugie piwo. A potem trzecie. Na liczniku 14 km, a ja za chwilę nie będę zdolny do dalszej jazdy! Muszę uciekać! Żegnam się zanim zdążą postawić mi czwarte. "Oni już tacy są" - mówi ekspedientka na pożegnanie.
Wjeżdżam do Łańcuta. Najpierw zwiedzanie zamku i ogrodu, potem szybka ucieczka przed burzą. Chowam się pod parasolkami tutejszej restauracji. Zamawiam obiad i piwo. Dwa stoliki dalej siedzi jakiś miejscowy. Kończy jedzenie i zaczyna podrywać kelnerkę. Ona ma go gdzieś, więc dosiada się do mnie. Zamawia piwo. Dla mnie oczywiście też. Siedzimy i gadamy. A raczej to on opowiada o sobie. Słucham cierpliwie, bo i tak leje deszcz. Póki co nigdzie się nie wybieram. Nagle wpadają jego znajomi. Znów kolejka piwa. To już moje szóste dzisiaj! A tylko za jedno zapłaciłem. Co to za kraina? Gdzie ja się znalazłem? Gdy zaczynają zrzucać się na flaszkę czegoś mocniejszego, robię ewakuację. Lubię sobie w drodze wypić piwko czy dwa. Ale bez przesady!
Będąc w Łańcucie nie można ominąć tamtejszego zamku wraz z pięknym ogrodem. Myślałem, że jest to tak ważne miejsce, że nie wpuszczą mnie do środka z rowerem. Ku mojemu zaskoczeniu nie ma z tym problemu. Od frontu zamek piękny, ale od zaplecza... hmmm... Właśnie trwa remont. Aż do 2020 roku nie ma sensu tu przyjeżdżać. Chyba, że ktoś lubi zwiedzać plac budowy. Mimo to spaceruję alejkami, robię zdjęcia i dopiero burza, o której wspomniałem wcześniej wygania mnie z ogrodu. Do wnętrz oczywiście nie wchodzę, chociaż podobno warto.
Od dwóch dni jadę przez nieco bardziej urozmaicone krajobrazy. Jeziora Polski północnej mam za sobą. Równiny Polski środkowej też. Teraz czas na góry. Z każdym kilometrem robią się coraz wyższe. Łysica ciągle jest najwyższym punktem na mojej trasie i zostanie pobita dopiero ostatniego dnia, ale nie o wysokość chodzi, tylko o pofałdowanie terenu. Coraz częściej trafiają mi się podjazdy przekraczające 10% nachylenia i coraz częściej zachwycam się pięknymi widokami.
Na nocleg upatrzyłem sobie rzekę San. Miałem ochotę przeprawić się przez niego promem w Bachórzcu i spać gdzieś po drugiej stronie, ale prom czynny jest tylko do 20:00, a ja docieram tam pół godziny później. Jadę więc dalej wzdłuż rzeki do wsi Słonne. Znajduje się tam wąski, wiszący most, możliwy do pokonania tylko pieszo lub rowerem. Po obu stronach rzeki znajdują się pola namiotowe. Jedno jest własnością ośrodka wypoczynkowego, drugie gminy. Zatrzymuję się na gminnym. Jest tańsze, rozbicie namiotu kosztuje 6 zł. A w zasadzie to mogłoby być nawet darmowe, bo sołtys albo przyjeżdża zbierać kasę albo nie przyjeżdża. Tym razem nie przyjechał. Przed odjazdem zostawiam te kilka złotych w sklepie naprzeciwko.
Wstaję z samego rana i bez śniadania ruszam dalej. Chcę zatrzymać się w którejś wiosce. Rozglądam się za sklepem, który oprócz zaopatrzenia oferowałby też cień. Mimo wczesnej godziny słońce już zdrowo przygrzewa. Słabo tu z tymi sklepami. To znaczy sklepy są, ale nawet parasolki obok nich nie chce się nikomu wystawić. W końcu trafiam na to, czego szukam. Jest sklep. Jest zadaszona weranda, jest duży stół i ławy. Kupuję drożdżówki i maślankę. Siadam za stołem. Siedzi tu już jeden miejscowy i pije piwo. Standardowe pytania, standardowe odpowiedzi. Rozmowa się rozkręca. Nawet dobrze mi się z nim gada. Nagle pada pytanie: "a piwo pijesz?" No piję, ale raczej nie na śniadanie. No to tym razem dostaję piwo na śniadanie. Jak tu odmówić? Siedzimy, gadamy, pijemy. Zaczynają się schodzić jego znajomi. Zanim się obejrzę mam już przed sobą drugie piwo. A potem trzecie. Na liczniku 14 km, a ja za chwilę nie będę zdolny do dalszej jazdy! Muszę uciekać! Żegnam się zanim zdążą postawić mi czwarte. "Oni już tacy są" - mówi ekspedientka na pożegnanie.
Wjeżdżam do Łańcuta. Najpierw zwiedzanie zamku i ogrodu, potem szybka ucieczka przed burzą. Chowam się pod parasolkami tutejszej restauracji. Zamawiam obiad i piwo. Dwa stoliki dalej siedzi jakiś miejscowy. Kończy jedzenie i zaczyna podrywać kelnerkę. Ona ma go gdzieś, więc dosiada się do mnie. Zamawia piwo. Dla mnie oczywiście też. Siedzimy i gadamy. A raczej to on opowiada o sobie. Słucham cierpliwie, bo i tak leje deszcz. Póki co nigdzie się nie wybieram. Nagle wpadają jego znajomi. Znów kolejka piwa. To już moje szóste dzisiaj! A tylko za jedno zapłaciłem. Co to za kraina? Gdzie ja się znalazłem? Gdy zaczynają zrzucać się na flaszkę czegoś mocniejszego, robię ewakuację. Lubię sobie w drodze wypić piwko czy dwa. Ale bez przesady!
Będąc w Łańcucie nie można ominąć tamtejszego zamku wraz z pięknym ogrodem. Myślałem, że jest to tak ważne miejsce, że nie wpuszczą mnie do środka z rowerem. Ku mojemu zaskoczeniu nie ma z tym problemu. Od frontu zamek piękny, ale od zaplecza... hmmm... Właśnie trwa remont. Aż do 2020 roku nie ma sensu tu przyjeżdżać. Chyba, że ktoś lubi zwiedzać plac budowy. Mimo to spaceruję alejkami, robię zdjęcia i dopiero burza, o której wspomniałem wcześniej wygania mnie z ogrodu. Do wnętrz oczywiście nie wchodzę, chociaż podobno warto.
Od dwóch dni jadę przez nieco bardziej urozmaicone krajobrazy. Jeziora Polski północnej mam za sobą. Równiny Polski środkowej też. Teraz czas na góry. Z każdym kilometrem robią się coraz wyższe. Łysica ciągle jest najwyższym punktem na mojej trasie i zostanie pobita dopiero ostatniego dnia, ale nie o wysokość chodzi, tylko o pofałdowanie terenu. Coraz częściej trafiają mi się podjazdy przekraczające 10% nachylenia i coraz częściej zachwycam się pięknymi widokami.
Na nocleg upatrzyłem sobie rzekę San. Miałem ochotę przeprawić się przez niego promem w Bachórzcu i spać gdzieś po drugiej stronie, ale prom czynny jest tylko do 20:00, a ja docieram tam pół godziny później. Jadę więc dalej wzdłuż rzeki do wsi Słonne. Znajduje się tam wąski, wiszący most, możliwy do pokonania tylko pieszo lub rowerem. Po obu stronach rzeki znajdują się pola namiotowe. Jedno jest własnością ośrodka wypoczynkowego, drugie gminy. Zatrzymuję się na gminnym. Jest tańsze, rozbicie namiotu kosztuje 6 zł. A w zasadzie to mogłoby być nawet darmowe, bo sołtys albo przyjeżdża zbierać kasę albo nie przyjeżdża. Tym razem nie przyjechał. Przed odjazdem zostawiam te kilka złotych w sklepie naprzeciwko.
Dystans121.66 km Czas07:46 Vśrednia15.66 km/h VMAX53.44 km/h Podjazdy528 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Sandomierz
Padało prawie całą noc. Trochę obawiałem się tego noclegu w centrum wioski, bo to nigdy nie wiadomo kto się będzie po nocy włóczył. Nikt mnie jednak przez całą noc nie niepokoił. Ranek już mam bez deszczu. Niebo jeszcze jest zachmurzone, ale już nie pada. Nie zwijam się zbyt wcześnie, rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę na kawę. Nagle rozlega się ryk syreny strażackiej. Pożar? Dwie minuty później przybiega trzech młodzieńców z butami strażackimi w ręku. Minutę później podjeżdżają dwa osobowe samochody. Wyjęcie wozu strażackiego z garażu zajmuje im kolejną minutę. Po czterech minutach od ogłoszenia alarmu odjeżdżają w stronę innej wioski. Widzę jeszcze jak przebierają się w samochodzie. Jestem pod wrażeniem. Przecież to ochotnicy, nie zawodowcy, a sprawności i szybkości reakcji można im pozazdrościć.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.
Dystans86.82 km Czas06:53 Vśrednia12.61 km/h VMAX54.60 km/h Podjazdy985 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Góry Świętokrzyskie
Na dzień dobry jadę do Kielc. Wcale nie chciałem tam wjeżdżać. Mój plan zakładał sprytne ominięcie miasta od północy. Ale po pierwsze dzisiejszy nocleg wyrzucił mnie za bardzo na południe, a po drugie... No właśnie. Różnych ludzi się w trasie spotyka. Pytają skąd jadę i dokąd. Rzucam wtedy nazwami miast, chociaż wcale nie zamierzam ich odwiedzać. Wczoraj jakiś gość na słowo "Kielce" zareagował: "aaa, najbrzydsze miasto w Polsce". Uśmiechnąłem się pod nosem, bo skąd miałem wiedzieć czy jest najbrzydsze? Taki tytuł zobowiązuje. Musiałem to sprawdzić. Jadę więc do Kielc. Wbijam się do centrum i co widzę? Tu park, tam zadbany staw. Źródełko z krystalicznie czystą wodą wybijające w samym środku miasta. Jest też mała rzeczka obrośnięta kawiarniami. W końcu wpadam na szeroką arterię zamienioną na deptak. To tak wygląda najbrzydsze miasto w Polsce? Nie zrobiłem w Kielcach za wielu zdjęć i nie mogę Wam tego wszystkiego pokazać, ale życzyłbym sobie, żeby inne, tak zwane ładniejsze miasta wyglądały jak Kielce. Jak mi jeszcze kiedyś ktoś powie, że Kielce to najbrzydsze miasto w Polsce, to nie tylko uśmiechnę się pod nosem, ale roześmieję mu się w twarz.
Miałem omijać większe miasta ze względu na ruch samochodowy. Przecież chciałem na tej wyprawie uniknąć huku aut. Do tej pory jakoś to się udawało. Czasem wpadałem na ruchliwą ulicę, ale nie więcej niż na kilometr czy dwa i szybko z niej uciekałem. Kielce to wyjątek. Chociaż wjazd do miasta okazuje się nawet fajny. Najpierw jadę trochę średnio obciążoną drogą, a potem szlak rowerowy wprowadza mnie do lasu i na osiedla domków jednorodzinnych, po czym wypluwa w samym centrum. Rewelacja. Z wyjazdem jest już gorzej. Pozwalam aplikacji nawigacyjnej (Mapy.cz) wyznaczyć trasę. Jest dedykowana dla rowerzystów i ma wyszukiwać trasy MTB, więc liczę, że sobie poradzi. A tymczasem jadę główną drogą, potem główniejszą, potem prawie autostradą, potem wpadam w górski skrót (nareszcie!) i... znów główna droga. Nie, nie, nie. Sam bym lepiej sobie poradził. Aplikacja do kosza.
Na wjeździe do Kielc spotykam ciekawe ruiny. O ich istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. To pałac Tarłów. Krąży legenda, że Jan Tarło, wojewoda lubelski wybudował ten pałac tylko dlatego, że będąc z wizytą w pałacu biskupim w Kielcach, zaprosił biskupa z rewizytą do siebie. Tamten odmówił, stwierdzając, że siedziba Tarła jest zbyt skromna. Obrażony Tarło wezwał tego samego architekta, co budował pałac biskupi i w pobliskich Piekoszycach wzniósł własny pałac, wierną kopię biskupiego. Oba pałace stoją do dziś. Ten w Kielcach jest pięknie odrestaurowany, ten w Piekoszycach niestety nie.
Kolejny cel wycieczki to Góry Świętokrzyskie i ich najwyższy szczyt, Łysica. Co prawda Łysica oficjalnie jest niedostępna dla rowerzystów, ale co mi tam. Nigdy tu nie byłem, nawet pieszo. Teraz będę rowerem. Górki nie są tu zbyt wysokie. Łysica ledwo przekracza 600 m.n.p.m. Problemem są za to kamienie. Im wyżej, tym jest ich więcej, a sam szczyt Łysicy to kamienne gołoborze. Tu nie da się jechać. Tu trzeba taszczyć rower metr po metrze pokonując coraz większe głazy. Trudności dokłada park narodowy (no jakżeby inaczej!) kładąc w poprzek drogi grube konary drzew i tworząc przeszkody po bokach, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło na myśl pójść łatwiejszą drogą. Co to ma być? Ścieżka zdrowia? Pomstując na park i na siebie, że zabrałem za dużo rzeczy i mam za ciężki rower, zdobywam w końcu szczyt.
Każdy górołaz Wam powie, że w góry idzie się w mocnych, górskich butach, najlepiej za kostkę. Planując trasę wiedziałem, że będą odcinki górskie i nawet chciałem porządne buty zabrać. Były już nawet spakowane w sakwie, ale zajmowały za dużo miejsca i w rezultacie pojechałem bez nich. Idę w góry w sandałkach SPD. To krótki odcinek. Dam radę. Ja wiem, że dam radę, ale czy sandały dadzą? Niestety. Gołoborza Łysicy okazują się dla nich zabójcze. W pewnej chwili ześlizguję się z jednej ze skał i wyrywam wszystkie cztery paski. Zapasowych butów nie mam, na boso przecież nie pójdę. Muszę sobie jakoś poradzić. W ruch idzie nóż i opaski zaciskowe, niezbędnik każdego rowerowego podróżnika. Takie opaski już wiele razy ratowały mnie z opresji. Wiązałem nimi bagażniki, rozerwane opony i masę innych rzeczy. Tym razem służą do naprawy sandała. Niezły ze mnie szewc, prawda?
Dalsza droga przez Góry Świętokrzyskie jest już znacznie łatwiejsza. Nie ma już kamieni i nawet da się całkiem wygodnie jechać rowerem. Zjeżdżam z Łysicy. W planach miałem jeszcze podjazd na Łysą Górę, ale czas zaczyna mnie gonić. Jak mam zrobić całą trasę w 12 dni, to już nie mogę pozwolić sobie na kolejne podejście po kamieniach. Rezygnuję z Łysej Góry i jadę dalej trzymając się podnóża Gór Świętokrzyskich.
Ciągnę po górkach i niewielkich wioskach. W jednej z nich dopada mnie burza. Widziałem ją już wcześniej, ale starałem się dojechać jak najdalej zanim mnie dogoni. Liczyłem na to, że może wytrzyma do wieczora, gdy będę miał już rozstawiony namiot. Dopada mnie jednak wcześniej. Chowam się w pierwszym lepszym miejscu, pod zadaszeniem remizy strażackiej. Leje, grzmi, a potoki wody płyną ulicą. Czekam aż to przejdzie, ale nie przechodzi. Robi się ciemno, a woda nadal leje się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Dalsze czekanie nie ma sensu. Muszę spędzić tu noc. Rozstawiam sobie namiot i idę spać.
Miałem omijać większe miasta ze względu na ruch samochodowy. Przecież chciałem na tej wyprawie uniknąć huku aut. Do tej pory jakoś to się udawało. Czasem wpadałem na ruchliwą ulicę, ale nie więcej niż na kilometr czy dwa i szybko z niej uciekałem. Kielce to wyjątek. Chociaż wjazd do miasta okazuje się nawet fajny. Najpierw jadę trochę średnio obciążoną drogą, a potem szlak rowerowy wprowadza mnie do lasu i na osiedla domków jednorodzinnych, po czym wypluwa w samym centrum. Rewelacja. Z wyjazdem jest już gorzej. Pozwalam aplikacji nawigacyjnej (Mapy.cz) wyznaczyć trasę. Jest dedykowana dla rowerzystów i ma wyszukiwać trasy MTB, więc liczę, że sobie poradzi. A tymczasem jadę główną drogą, potem główniejszą, potem prawie autostradą, potem wpadam w górski skrót (nareszcie!) i... znów główna droga. Nie, nie, nie. Sam bym lepiej sobie poradził. Aplikacja do kosza.
Na wjeździe do Kielc spotykam ciekawe ruiny. O ich istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. To pałac Tarłów. Krąży legenda, że Jan Tarło, wojewoda lubelski wybudował ten pałac tylko dlatego, że będąc z wizytą w pałacu biskupim w Kielcach, zaprosił biskupa z rewizytą do siebie. Tamten odmówił, stwierdzając, że siedziba Tarła jest zbyt skromna. Obrażony Tarło wezwał tego samego architekta, co budował pałac biskupi i w pobliskich Piekoszycach wzniósł własny pałac, wierną kopię biskupiego. Oba pałace stoją do dziś. Ten w Kielcach jest pięknie odrestaurowany, ten w Piekoszycach niestety nie.
Kolejny cel wycieczki to Góry Świętokrzyskie i ich najwyższy szczyt, Łysica. Co prawda Łysica oficjalnie jest niedostępna dla rowerzystów, ale co mi tam. Nigdy tu nie byłem, nawet pieszo. Teraz będę rowerem. Górki nie są tu zbyt wysokie. Łysica ledwo przekracza 600 m.n.p.m. Problemem są za to kamienie. Im wyżej, tym jest ich więcej, a sam szczyt Łysicy to kamienne gołoborze. Tu nie da się jechać. Tu trzeba taszczyć rower metr po metrze pokonując coraz większe głazy. Trudności dokłada park narodowy (no jakżeby inaczej!) kładąc w poprzek drogi grube konary drzew i tworząc przeszkody po bokach, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło na myśl pójść łatwiejszą drogą. Co to ma być? Ścieżka zdrowia? Pomstując na park i na siebie, że zabrałem za dużo rzeczy i mam za ciężki rower, zdobywam w końcu szczyt.
Każdy górołaz Wam powie, że w góry idzie się w mocnych, górskich butach, najlepiej za kostkę. Planując trasę wiedziałem, że będą odcinki górskie i nawet chciałem porządne buty zabrać. Były już nawet spakowane w sakwie, ale zajmowały za dużo miejsca i w rezultacie pojechałem bez nich. Idę w góry w sandałkach SPD. To krótki odcinek. Dam radę. Ja wiem, że dam radę, ale czy sandały dadzą? Niestety. Gołoborza Łysicy okazują się dla nich zabójcze. W pewnej chwili ześlizguję się z jednej ze skał i wyrywam wszystkie cztery paski. Zapasowych butów nie mam, na boso przecież nie pójdę. Muszę sobie jakoś poradzić. W ruch idzie nóż i opaski zaciskowe, niezbędnik każdego rowerowego podróżnika. Takie opaski już wiele razy ratowały mnie z opresji. Wiązałem nimi bagażniki, rozerwane opony i masę innych rzeczy. Tym razem służą do naprawy sandała. Niezły ze mnie szewc, prawda?
Dalsza droga przez Góry Świętokrzyskie jest już znacznie łatwiejsza. Nie ma już kamieni i nawet da się całkiem wygodnie jechać rowerem. Zjeżdżam z Łysicy. W planach miałem jeszcze podjazd na Łysą Górę, ale czas zaczyna mnie gonić. Jak mam zrobić całą trasę w 12 dni, to już nie mogę pozwolić sobie na kolejne podejście po kamieniach. Rezygnuję z Łysej Góry i jadę dalej trzymając się podnóża Gór Świętokrzyskich.
Ciągnę po górkach i niewielkich wioskach. W jednej z nich dopada mnie burza. Widziałem ją już wcześniej, ale starałem się dojechać jak najdalej zanim mnie dogoni. Liczyłem na to, że może wytrzyma do wieczora, gdy będę miał już rozstawiony namiot. Dopada mnie jednak wcześniej. Chowam się w pierwszym lepszym miejscu, pod zadaszeniem remizy strażackiej. Leje, grzmi, a potoki wody płyną ulicą. Czekam aż to przejdzie, ale nie przechodzi. Robi się ciemno, a woda nadal leje się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Dalsze czekanie nie ma sensu. Muszę spędzić tu noc. Rozstawiam sobie namiot i idę spać.
Dystans75.81 km Czas04:24 Vśrednia17.23 km/h VMAX43.40 km/h Podjazdy334 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Przedbórz
Deszcz! Po raz pierwszy od wyjazdu spadł dziś deszcz. Lało przez pół nocy. Wstaję rano z nadzieją, że zmieni się powietrze, że będzie jechać się lżej, a zamiast tego zastaję jeszcze większy upał niż wczoraj. Mokra ziemia wysycha w pół godziny i po nocnym deszczu nie ma śladu. Co to za pogoda?
Najważniejszą miejscowością, jaką dzisiaj mam na trasie jest Przedbórz.To niewielkie miasteczko nad Pilicą z pustym rynkiem. Siadam na ławce przy zabytkowej studni i odpoczywam. Chcę posiedzieć tu z godzinkę. Niespodziewanie na rynek wjeżdża samotny sakwiarz. Na bagażniku, w metalowym koszu wymoszczonym kocami wiezie psa. Jedzie wzdłuż Pilicy. W zasadzie to już wraca, bo jego trasa wiodła na Słowację i z powrotem. Mieszka gdzieś pod Warszawą. Mój odpoczynek w Przedborzu bardzo się wydłuża. Siedzimy w cieniu i gadamy. Fajnie jest spotkać w trasie innego podróżnika. Gdy ruszam dalej jest już późne popołudnie. Słabiutki dystans się dziś zapowiada.
Lata podróżowania nauczyły mnie jednego: nie pytamy miejscowych o drogę. Przeważnie wprowadzają w błąd. Wiedza wiedzą, ale czasami łamię tę zasadę. Jest już wieczór. Szukam jakiegoś miejsca do spania, ale niczego fajnego na mapie nie mogę znaleźć. W jednej z wiosek zagaduję spotkaną kobietę. Typuję miejsca: "A tam, obok tej wioski te jeziorka? To wygląda jak stara żwirownia." "Nie, tam się nie da, teren jest ogrodzony i ona jest czynna." Acha, widać kobieta zorientowana, drążę więc dalej. "A ta rzeczka tu, za lasem? Na mapie wygląda jakby był tam bród?" "Nie, nie ma szans. Tam jest wszystko zarośnięte. Lepiej pojechać do Korczyna. Tam płynie ta sama rzeczka, ale jest szersza i nawet nasze chłopaki jeżdżą tam się kąpać." O! to już coś. Wyobrażam sobie ładną rzeczkę i kawałek plaży. Dziękuję i jadę. Przebijam się jakimiś skrótami przez lasy i łąki. Odbijam od mojej wymyślonej trasy mocno na południe, ale wizja ładnego noclegu jest silniejsza. Robi się ciemno. W końcu docieram na miejsce. Rzeka jest. Nawet całkiem szeroka. Plaży nie ma, ale jest łąka. Próbuję wejść do wody, ale okazuje się, że to wcale nie jest takie proste. Brzeg jest na tyle wysoki, że ręką nawet nie sięgam wody. Próbuję się zsunąć z brzegu, ale od razu jest bardzo głęboko. Nie wiem jak głęboko i nie wiem co jest na dnie, bo nogą dna nie sięgam. Na dokładkę komary żrą jak wściekłe. Jestem zły na siebie. Znów posłuchałem się kogoś i gnałem nad wodę, z której nawet nie mogę skorzystać. Oganiając się od komarów w kilka minut stawiam namiot i nurkuję do środka. I po co mi to było?
Najważniejszą miejscowością, jaką dzisiaj mam na trasie jest Przedbórz.To niewielkie miasteczko nad Pilicą z pustym rynkiem. Siadam na ławce przy zabytkowej studni i odpoczywam. Chcę posiedzieć tu z godzinkę. Niespodziewanie na rynek wjeżdża samotny sakwiarz. Na bagażniku, w metalowym koszu wymoszczonym kocami wiezie psa. Jedzie wzdłuż Pilicy. W zasadzie to już wraca, bo jego trasa wiodła na Słowację i z powrotem. Mieszka gdzieś pod Warszawą. Mój odpoczynek w Przedborzu bardzo się wydłuża. Siedzimy w cieniu i gadamy. Fajnie jest spotkać w trasie innego podróżnika. Gdy ruszam dalej jest już późne popołudnie. Słabiutki dystans się dziś zapowiada.
Lata podróżowania nauczyły mnie jednego: nie pytamy miejscowych o drogę. Przeważnie wprowadzają w błąd. Wiedza wiedzą, ale czasami łamię tę zasadę. Jest już wieczór. Szukam jakiegoś miejsca do spania, ale niczego fajnego na mapie nie mogę znaleźć. W jednej z wiosek zagaduję spotkaną kobietę. Typuję miejsca: "A tam, obok tej wioski te jeziorka? To wygląda jak stara żwirownia." "Nie, tam się nie da, teren jest ogrodzony i ona jest czynna." Acha, widać kobieta zorientowana, drążę więc dalej. "A ta rzeczka tu, za lasem? Na mapie wygląda jakby był tam bród?" "Nie, nie ma szans. Tam jest wszystko zarośnięte. Lepiej pojechać do Korczyna. Tam płynie ta sama rzeczka, ale jest szersza i nawet nasze chłopaki jeżdżą tam się kąpać." O! to już coś. Wyobrażam sobie ładną rzeczkę i kawałek plaży. Dziękuję i jadę. Przebijam się jakimiś skrótami przez lasy i łąki. Odbijam od mojej wymyślonej trasy mocno na południe, ale wizja ładnego noclegu jest silniejsza. Robi się ciemno. W końcu docieram na miejsce. Rzeka jest. Nawet całkiem szeroka. Plaży nie ma, ale jest łąka. Próbuję wejść do wody, ale okazuje się, że to wcale nie jest takie proste. Brzeg jest na tyle wysoki, że ręką nawet nie sięgam wody. Próbuję się zsunąć z brzegu, ale od razu jest bardzo głęboko. Nie wiem jak głęboko i nie wiem co jest na dnie, bo nogą dna nie sięgam. Na dokładkę komary żrą jak wściekłe. Jestem zły na siebie. Znów posłuchałem się kogoś i gnałem nad wodę, z której nawet nie mogę skorzystać. Oganiając się od komarów w kilka minut stawiam namiot i nurkuję do środka. I po co mi to było?
Dystans109.94 km Czas06:50 Vśrednia16.09 km/h VMAX39.10 km/h Podjazdy293 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Bełchatów
Trafił mi się bardziej monotonny kawałek Polski. Mijam tylko pola i pola. Czasem przejadę przez jakąś wioskę. Słońce grzeje dziś chyba jeszcze bardziej niż w poprzednich dniach. Już się do tych upałów przyzwyczaiłem, ale dziś odczuwam je wyjątkowo mocno. Może dlatego, że lasów tu niewiele i nawet na chwilę nie mogę schować się w cieniu? W miasteczku Burzenin po raz drugi na tej wycieczce przekraczam Wartę. Znów jestem na jej prawym brzegu. Robię też sobie godzinny postój pod sklepem.
Drogi mam wyjątkowo spokojne, nawet te asfaltowe. Gdy spotykam ten znak ze zdjęcia poniżej, wpadam w osłupienie. To już przed zwykłą drogą trzeba ludzi ostrzegać? Ale w sumie chyba ma to sens. Jest tu tak pusto, że można się zapomnieć.
W takim upale przede wszystkim szukam wody. Nie ma jej tu za wiele. Aż można zatęsknić za północną częścią Polski. Sytuację ratują tylko rzeki. Poniżej na zdjęciu Widawka. Spotykam ją w jakiejś wiosce i nie mogę się jej oprzeć. Muszę się chociaż na chwilę zanurzyć.
Potem wypatruję na mapie jezioro w środku lasu. Oczywiście muszę tamtędy pojechać. Nazywa się Staw Święte Ługi i okazuje się być... prywatnym jeziorem leśników. W jedynym miejscu, w którym jest kawałek plaży i można by się było wykąpać, zastaję wielką tablicę: "zakaz kąpieli i połowu ryb". A pod tym dopisek: "nie dotyczy Administracji Lasów Państwowych". No pięknie. Czyli nie chodzi o żadną ochronę przyrody i inne takie bzdety. Chodzi o to, że jest to nasze, a innym wara.
Kolejna woda na trasie to sztuczne stawy w pobliżu wsi Kluki. Tam z kolei zastaję wielka imprezę zorganizowaną przez "Agroturystykę Grobla". Agroturystykę? Co to się z tą agroturystyką porobiło? Pamiętam jak powstawała. Chodziło o to, by można było znaleźć pokój i wypoczynek u zwykłego rolnika. Świetna idea. Tutaj spotykam całą masę drewnianych budynków krytych strzechą. Mieszczą się w nich pokoje i restauracja, a na stawach zbudowano drewniane pomosty ze stołami i ławkami. Fajnie to wygląda, ale z agroturystyką nie ma nic wspólnego. Od wejścia do środka odstraszają niestety tłumy ludzi, skoczna muzyka, odpustowy jarmark i tabliczki z zakazami. Zakaz wnoszenia własnych napojów i jedzenia, zakaz tego i tamtego. Z głośników co chwilę dobiegają wezwania do restauracji, by kolejny numerek odebrał co zamówił. To nie dla mnie. Taki spokojny mam dzień, szkoda go przerywać na ten spęd.
Omijam Bełchatów od południowej strony i na nocleg jadę nad zalew Cieszanowice. Dziś potrzebuję już dostępu do prądu, a tam znajduje się camping. Od początku trasy jadę tylko na nawigacji w telefonie. Nawet papierowej mapy z sobą nie zabrałem. Do tej pory starczało mi prądu w pawerbankach, ale dziś jadę już na rezerwie. W każdym spotkanym sklepiku doładowuję telefon. Chociaż 15 minut, ale zawsze coś. Byle dojechać nad ten zalew. Docieram tam już po zmroku. Okazuje się, że miejsce jest niezwykle sympatyczne. A ceny? 10 zł za namiot i dodatkowo 5 zł za podciągnięcie do namiotu prądu. Bajka. Od jutra znów będę niezależny. Prądu wystarczy do końca podróży.
Drogi mam wyjątkowo spokojne, nawet te asfaltowe. Gdy spotykam ten znak ze zdjęcia poniżej, wpadam w osłupienie. To już przed zwykłą drogą trzeba ludzi ostrzegać? Ale w sumie chyba ma to sens. Jest tu tak pusto, że można się zapomnieć.
W takim upale przede wszystkim szukam wody. Nie ma jej tu za wiele. Aż można zatęsknić za północną częścią Polski. Sytuację ratują tylko rzeki. Poniżej na zdjęciu Widawka. Spotykam ją w jakiejś wiosce i nie mogę się jej oprzeć. Muszę się chociaż na chwilę zanurzyć.
Potem wypatruję na mapie jezioro w środku lasu. Oczywiście muszę tamtędy pojechać. Nazywa się Staw Święte Ługi i okazuje się być... prywatnym jeziorem leśników. W jedynym miejscu, w którym jest kawałek plaży i można by się było wykąpać, zastaję wielką tablicę: "zakaz kąpieli i połowu ryb". A pod tym dopisek: "nie dotyczy Administracji Lasów Państwowych". No pięknie. Czyli nie chodzi o żadną ochronę przyrody i inne takie bzdety. Chodzi o to, że jest to nasze, a innym wara.
Kolejna woda na trasie to sztuczne stawy w pobliżu wsi Kluki. Tam z kolei zastaję wielka imprezę zorganizowaną przez "Agroturystykę Grobla". Agroturystykę? Co to się z tą agroturystyką porobiło? Pamiętam jak powstawała. Chodziło o to, by można było znaleźć pokój i wypoczynek u zwykłego rolnika. Świetna idea. Tutaj spotykam całą masę drewnianych budynków krytych strzechą. Mieszczą się w nich pokoje i restauracja, a na stawach zbudowano drewniane pomosty ze stołami i ławkami. Fajnie to wygląda, ale z agroturystyką nie ma nic wspólnego. Od wejścia do środka odstraszają niestety tłumy ludzi, skoczna muzyka, odpustowy jarmark i tabliczki z zakazami. Zakaz wnoszenia własnych napojów i jedzenia, zakaz tego i tamtego. Z głośników co chwilę dobiegają wezwania do restauracji, by kolejny numerek odebrał co zamówił. To nie dla mnie. Taki spokojny mam dzień, szkoda go przerywać na ten spęd.
Omijam Bełchatów od południowej strony i na nocleg jadę nad zalew Cieszanowice. Dziś potrzebuję już dostępu do prądu, a tam znajduje się camping. Od początku trasy jadę tylko na nawigacji w telefonie. Nawet papierowej mapy z sobą nie zabrałem. Do tej pory starczało mi prądu w pawerbankach, ale dziś jadę już na rezerwie. W każdym spotkanym sklepiku doładowuję telefon. Chociaż 15 minut, ale zawsze coś. Byle dojechać nad ten zalew. Docieram tam już po zmroku. Okazuje się, że miejsce jest niezwykle sympatyczne. A ceny? 10 zł za namiot i dodatkowo 5 zł za podciągnięcie do namiotu prądu. Bajka. Od jutra znów będę niezależny. Prądu wystarczy do końca podróży.
Dystans91.14 km Czas06:37 Vśrednia13.77 km/h VMAX42.10 km/h Podjazdy247 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Kalisz
Dzień zaczynam od cofnięcia się do Gołuchowa. Znajduje się tam piękny, neorenesansowy zamek. Swoją bryłą przypomina słynne, francuskie zamki nad Loarą. Otacza go ogromny park. Wczoraj gnałem nad jezioro, by znaleźć miejsce do spania i nie w głowie mi było zwiedzanie. Zresztą i tak było już za późno. A dzisiaj bym go chętnie zobaczył. Wracam więc do Gołuchowa. Zamek oglądam tylko z zewnątrz. Dziś okazuje się, że jestem za wcześnie i wnętrza są jeszcze zamknięte. Mi to nie przeszkadza, bo i tak założyłem sobie, ze na tej wycieczce nie zaglądam do żadnych wnętrz, ale mały tłumek pod zamkową bramą cicho pomstuje i zastanawia się czy czekać, czy przyjść później.
Po parku rowerem jeździć nie wolno, ale można go prowadzić i nikt nie powinien się czepiać. Mnie nikt się nie czepia. Park jest ogromny. Aż kusi, by mimo wszystko wsiąść na rower, bo przejście pieszo całego parku może zająć z godzinę. A jeśli chciałbym się zapuścić gdzieś w bok, to do południa bym stamtąd nie wyszedł.
Z parkowych ciekawostek zainteresowała mnie kolekcja zabytkowych uli. Dziś już się takich wyszukanych konstrukcji nie widuje. Zwykle są to proste, kolorowe pudełka. Te zebrane w Głuchowie są naprawdę fajne. A już w ogóle arcydziełem jest kawał spróchniałego pnia drzewa przykryty daszkiem. Zastanawiam się jak mogła wyglądać obsługa takiego ula?
Do gołuchowskiej kolekcji uli mogę dorzucić coś ekstra. Są to wiklinowe kosze zaklejone gliną i przykryte folią. Kiedyś spotkałem coś takiego w Iranie. Długo zastanawiałem się co to może być, bo wpaść na to, że to akurat ule wcale nie było tak prosto. Przydałby się taki kosz w Gołuchowie. Ja mam je tylko na zdjęciu:
Warto było cofnąć się do Gołuchowa. Nadrobiłem parę kilometrów, ale nie był to czas stracony. Teraz już jednym ciągiem jadę do Kalisza, podobno najstarszego miasta w Polsce. Szacuje się, że Kalisz ma co najmniej 1800 lat. Nigdy nie było mi do Kalisza po drodze, więc teraz z chęcią go odwiedzam. Tej starości Kalisza wcale na ulicach nie widać. Ratusz i okoliczne budynki pochodzą z początku XX wieku. Bardzo młode budowle, jak na tak stare miasto. Całość wygląda jednak ładnie, a mnogość restauracyjek aż kusi, by tu przycupnąć. Wyszukuję taką, która daje prawdziwy cień, nie ten z parasolki. Chowam się za ścianą ratusza i zamawiam obiad.
Siedzę tak sobie jakiś czas. Przez ten upał każdego dnia jazdę przerywam w ten sposób. Jeśli jest gdzie, to zamawiam obiad. Jeśli nie ma, to wystarcza mi piwo przy wioskowym sklepie. Ważne, by schronić się chociaż na dwie, trzy godziny przed słońcem. Tym razem siedzę sobie przy ratuszu. Nagle podchodzi do mnie dwóch mężczyzn. Przedstawiają się jako reporterzy z portalu calisia.pl. Chcą przeprowadzić wywiad. Ale sobie temat znaleźli. Żebym jeszcze jechał dookoła świata, to rozumiem, ale wywiad z gościem co to wybrał się na rowerową wycieczkę? Ale co mi tam. Trochę pytają, trochę sam opowiadam, nic nie zapisują, nic nie nagrywają. Mówią, że zapamiętają. I trochę zapamiętali. Coś tam pokręcili, coś tam sobie dopowiedzieli i zamieścili to na stronie.
Opuszczam Kalisz i jadę nad zalew Szałe. To sztuczne, zaporowe jezioro. Jadę przez las, prawie wzdłuż brzegu. Do wody nie da się nigdzie dojść. Uroczych plażyczek jest tam całkiem sporo, ale wszędzie stoją samochody. Wciśnięte są między drzewa, a z wielu z nich dudni muzyka puszczona na cały regulator. To się nazywa wypoczynek? Do tego w każdym z takich miejsc leżą kilogramy śmieci. Zdecydowanie jest do tego zalewu zbyt łatwy dostęp. Poniżej najładniejszy widok na zalew i jedyne miejsce, w którym nie widziałem samochodów. Za wysoki brzeg?
Do końca dnia jadę już przez rozgrzane w słońcu pola. Wszędzie trwają żniwa, wszędzie warczą kombajny i traktory. Drogi mam przeważnie asfaltowe, ale udaje mi się znaleźć też spory odcinek piachu. Już zdążyłem zapomnieć, że coś takiego wstrzymywało moją podróż kilka dni temu. A więc dla przypomnienia:
Noclegu szukam nad zaporowym jeziorem Próba. Naturalnych jezior w okolicy to chyba w ogóle nie ma. To jakiś taki smutny rejon Polski. Wszędzie tylko pola, wszędzie płasko i brak wody. Nad Zbiornikiem Próba (bo tak on się oficjalnie nazywa) znajduje się kąpielisko. Byłoby nawet fajne na postawienie namiotu, ale mimo późnej godziny kręci się tam zbyt wiele osób. Jadę dalej i przy każdym dojściu do wody spotykam wędkarzy i ich samochody. Dopiero na samym końcu zbiornika znajduję wreszcie miejsce dla siebie. Oceniam je wyjątkowo słabo. Do wody wejść się da, ale dno jest muliste i grząskie. Kusi mnie, by mimo wszystko wrócić na plażę, ale w końcu decyduję się zostać tutaj.
Po parku rowerem jeździć nie wolno, ale można go prowadzić i nikt nie powinien się czepiać. Mnie nikt się nie czepia. Park jest ogromny. Aż kusi, by mimo wszystko wsiąść na rower, bo przejście pieszo całego parku może zająć z godzinę. A jeśli chciałbym się zapuścić gdzieś w bok, to do południa bym stamtąd nie wyszedł.
Z parkowych ciekawostek zainteresowała mnie kolekcja zabytkowych uli. Dziś już się takich wyszukanych konstrukcji nie widuje. Zwykle są to proste, kolorowe pudełka. Te zebrane w Głuchowie są naprawdę fajne. A już w ogóle arcydziełem jest kawał spróchniałego pnia drzewa przykryty daszkiem. Zastanawiam się jak mogła wyglądać obsługa takiego ula?
Do gołuchowskiej kolekcji uli mogę dorzucić coś ekstra. Są to wiklinowe kosze zaklejone gliną i przykryte folią. Kiedyś spotkałem coś takiego w Iranie. Długo zastanawiałem się co to może być, bo wpaść na to, że to akurat ule wcale nie było tak prosto. Przydałby się taki kosz w Gołuchowie. Ja mam je tylko na zdjęciu:
Warto było cofnąć się do Gołuchowa. Nadrobiłem parę kilometrów, ale nie był to czas stracony. Teraz już jednym ciągiem jadę do Kalisza, podobno najstarszego miasta w Polsce. Szacuje się, że Kalisz ma co najmniej 1800 lat. Nigdy nie było mi do Kalisza po drodze, więc teraz z chęcią go odwiedzam. Tej starości Kalisza wcale na ulicach nie widać. Ratusz i okoliczne budynki pochodzą z początku XX wieku. Bardzo młode budowle, jak na tak stare miasto. Całość wygląda jednak ładnie, a mnogość restauracyjek aż kusi, by tu przycupnąć. Wyszukuję taką, która daje prawdziwy cień, nie ten z parasolki. Chowam się za ścianą ratusza i zamawiam obiad.
Siedzę tak sobie jakiś czas. Przez ten upał każdego dnia jazdę przerywam w ten sposób. Jeśli jest gdzie, to zamawiam obiad. Jeśli nie ma, to wystarcza mi piwo przy wioskowym sklepie. Ważne, by schronić się chociaż na dwie, trzy godziny przed słońcem. Tym razem siedzę sobie przy ratuszu. Nagle podchodzi do mnie dwóch mężczyzn. Przedstawiają się jako reporterzy z portalu calisia.pl. Chcą przeprowadzić wywiad. Ale sobie temat znaleźli. Żebym jeszcze jechał dookoła świata, to rozumiem, ale wywiad z gościem co to wybrał się na rowerową wycieczkę? Ale co mi tam. Trochę pytają, trochę sam opowiadam, nic nie zapisują, nic nie nagrywają. Mówią, że zapamiętają. I trochę zapamiętali. Coś tam pokręcili, coś tam sobie dopowiedzieli i zamieścili to na stronie.
Opuszczam Kalisz i jadę nad zalew Szałe. To sztuczne, zaporowe jezioro. Jadę przez las, prawie wzdłuż brzegu. Do wody nie da się nigdzie dojść. Uroczych plażyczek jest tam całkiem sporo, ale wszędzie stoją samochody. Wciśnięte są między drzewa, a z wielu z nich dudni muzyka puszczona na cały regulator. To się nazywa wypoczynek? Do tego w każdym z takich miejsc leżą kilogramy śmieci. Zdecydowanie jest do tego zalewu zbyt łatwy dostęp. Poniżej najładniejszy widok na zalew i jedyne miejsce, w którym nie widziałem samochodów. Za wysoki brzeg?
Do końca dnia jadę już przez rozgrzane w słońcu pola. Wszędzie trwają żniwa, wszędzie warczą kombajny i traktory. Drogi mam przeważnie asfaltowe, ale udaje mi się znaleźć też spory odcinek piachu. Już zdążyłem zapomnieć, że coś takiego wstrzymywało moją podróż kilka dni temu. A więc dla przypomnienia:
Noclegu szukam nad zaporowym jeziorem Próba. Naturalnych jezior w okolicy to chyba w ogóle nie ma. To jakiś taki smutny rejon Polski. Wszędzie tylko pola, wszędzie płasko i brak wody. Nad Zbiornikiem Próba (bo tak on się oficjalnie nazywa) znajduje się kąpielisko. Byłoby nawet fajne na postawienie namiotu, ale mimo późnej godziny kręci się tam zbyt wiele osób. Jadę dalej i przy każdym dojściu do wody spotykam wędkarzy i ich samochody. Dopiero na samym końcu zbiornika znajduję wreszcie miejsce dla siebie. Oceniam je wyjątkowo słabo. Do wody wejść się da, ale dno jest muliste i grząskie. Kusi mnie, by mimo wszystko wrócić na plażę, ale w końcu decyduję się zostać tutaj.
Dystans110.16 km Czas06:58 Vśrednia15.81 km/h VMAX44.97 km/h Podjazdy310 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - wzdłuż Warty
Szczęśliwie udało się ominąć Poznań w ogóle nie odczuwając jego obecności. Wciąż jestem nad Wartą i trzymam się jej lewego brzegu. Ta Warta to bardzo dobry sposób na ominięcie wszelkich ruchliwych dróg. Jej brzegi zabezpieczone są wałami przeciwpowodziowymi, które same w sobie są malowniczymi drogami. Wskakuję na nie za Śremem. Nawet nie wiem czy jazda rowerem po koronie wałów jest tu legalna czy nie, ale to i tak niczego nie zmienia. Jadę wałami nie widząc nie tylko samochodów, ale nawet ludzi. Czasem spotykam idealne wręcz miejscówki pod namiot, z przystrzyżoną trawką i dojściem do wody. Jedna rzecz tylko razi, kolor wody w rzece. Niestety, ale Warty nie da się zaliczyć do rzek czystych. Gdzieś tam w internecie wpadła mi w oczy informacja, że stan wody w ostatnich latach bardzo się poprawił. Jeśli to prawda, to dobrze, że nie widziałem Warty wcześniej. To musiał być zwykły ściek.
Droga wałami nie jest zbyt równa. Za bardzo mi to nie przeszkadza i jadę dziarsko do przodu. Nagle zaczynam słyszeć jakieś dziwne metaliczne stuki. Połamała mi się rama? Dokładne oględziny ujawniają sprawcę. Na szczęście to nie rama, to metalowy płaskownik łączący bagażnik z ramą. Ze wszystkich miejsc, które mogły pęknąć jest elementem, który można najłatwiej naprawić. Co za ulga. Muszę niestety zjechać z wałów i poszukać ludzi. W Nowym Mieście Nad Wartą wstępuję do warsztatu samochodowego. W pięć minut płaskownik mam pospawany i wzmocniony dospawaną metalową podkładką. To już nie pęknie. Ruszam dalej przebijać się przez polne i leśne drogi. Nocleg znajduję nad jeziorem Gołuchowskim. Tu znów spotykam oficjalne kąpielisko, potem jakieś ośrodki, miejsce zajęte przez samochodziarzy i kawałek dalej moją prywatną miejscówkę z prywatną plażą.
Z miejsca, w którym śpię doskonale widać drugi brzeg jeziora. Jak tylko się ściemnia, pojawia się tam masa światełek. Wszędzie widzę blade punkciki czołówek i latarek. Rozbłyskują nawet ogniska. Każde możliwe dojście do wody jest przez kogoś zajęte. W duchu cieszę się, że nie wybrałem tamtego brzegu na poszukiwanie noclegu. A potem przychodzi wyjaśnienie. To jest ta noc, podczas której można podziwiać zaćmienie księżyca. Ponoć najdłuższe w tym stuleciu. I oni wszyscy z tamtego brzegu siedzą w pierwszym rzędzie i podziwiają, a ja mam księżyc za drzewami. I to by było na tyle. Dobranoc.
Droga wałami nie jest zbyt równa. Za bardzo mi to nie przeszkadza i jadę dziarsko do przodu. Nagle zaczynam słyszeć jakieś dziwne metaliczne stuki. Połamała mi się rama? Dokładne oględziny ujawniają sprawcę. Na szczęście to nie rama, to metalowy płaskownik łączący bagażnik z ramą. Ze wszystkich miejsc, które mogły pęknąć jest elementem, który można najłatwiej naprawić. Co za ulga. Muszę niestety zjechać z wałów i poszukać ludzi. W Nowym Mieście Nad Wartą wstępuję do warsztatu samochodowego. W pięć minut płaskownik mam pospawany i wzmocniony dospawaną metalową podkładką. To już nie pęknie. Ruszam dalej przebijać się przez polne i leśne drogi. Nocleg znajduję nad jeziorem Gołuchowskim. Tu znów spotykam oficjalne kąpielisko, potem jakieś ośrodki, miejsce zajęte przez samochodziarzy i kawałek dalej moją prywatną miejscówkę z prywatną plażą.
Z miejsca, w którym śpię doskonale widać drugi brzeg jeziora. Jak tylko się ściemnia, pojawia się tam masa światełek. Wszędzie widzę blade punkciki czołówek i latarek. Rozbłyskują nawet ogniska. Każde możliwe dojście do wody jest przez kogoś zajęte. W duchu cieszę się, że nie wybrałem tamtego brzegu na poszukiwanie noclegu. A potem przychodzi wyjaśnienie. To jest ta noc, podczas której można podziwiać zaćmienie księżyca. Ponoć najdłuższe w tym stuleciu. I oni wszyscy z tamtego brzegu siedzą w pierwszym rzędzie i podziwiają, a ja mam księżyc za drzewami. I to by było na tyle. Dobranoc.
Dystans107.90 km Czas06:47 Vśrednia15.91 km/h VMAX47.89 km/h Podjazdy436 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Pniewy
Koniec piaszczystej pustyni. Jak ręką odjął. Po tej stronie Warty od razu jedzie się lepiej. Piaszczyste odcinki oczywiście nadal się zdarzają, ale da się po tym jechać. Nie są to też łachy ciągnące się kilometrami. Jedno, co się nie zmienia, to pogoda. Żar jest wciąż taki sam. Męczy mnie okrutnie, ale mimo wszystko ciągnę do przodu.
Wjeżdżam do Pniew. Nigdy wcześniej w tym miasteczku nie byłem. I chyba nigdy więcej nie będę. Mało ciekawe. Leżę trochę na rynku na ławce i jadę dalej. Nawet do żadnego sklepu w Pniewach nie zaglądam. Można było sobie te Pniewy darować. Dziś nie mają podróżnikom nic do zaoferowania. Ale kiedyś było inaczej. Przez Pniewy prowadziła jedna z ważniejszych tras poczty konnej. Na początku XIX wieku powstał tu zajazd dla dyliżansów wraz z karczmą i hotelem dla podróżnych. Ten budynek stoi w Pniewach do dziś. Tyle, że dziś podróżni już nie mają powodu, by się w Pniewach w ogóle zatrzymywać.
Przez resztę dnia jadę przez pola, między wioskami. Terenowych dróg jest niewiele. Przeważnie pod kołami mam asfalt. Mało kto tędy jeździ. Zdarzają się jakieś pojedyncze samochody miejscowych, ale nie przeszkadzają. Cały czas przeszkadza za to upał. To już się staje nie do wytrzymania.
Wieczorem przejeżdżam przez Wielkopolski Park Narodowy. Fajnie miejsce, chociaż mija tak szybko, że nawet nie mam stamtąd żadnego zdjęcia. Potem szybki zjazd do Mosiny i konsternacja. Gdzie tu spać? Wszystkie jeziora zostawiłem za sobą. Trzeba było zostać w tym parku. Cofać się już nie będę. Jadę jeszcze do Krajkowa, gdzie wjeżdżam w pierwszą lepszą drogę prowadzącą nad Wartę. Droga kończy się... piękną polaną nad samą wodą. To się nazywa mieć fart. Znów mam miejsce, które do rana należeć będzie tylko do mnie.
Wjeżdżam do Pniew. Nigdy wcześniej w tym miasteczku nie byłem. I chyba nigdy więcej nie będę. Mało ciekawe. Leżę trochę na rynku na ławce i jadę dalej. Nawet do żadnego sklepu w Pniewach nie zaglądam. Można było sobie te Pniewy darować. Dziś nie mają podróżnikom nic do zaoferowania. Ale kiedyś było inaczej. Przez Pniewy prowadziła jedna z ważniejszych tras poczty konnej. Na początku XIX wieku powstał tu zajazd dla dyliżansów wraz z karczmą i hotelem dla podróżnych. Ten budynek stoi w Pniewach do dziś. Tyle, że dziś podróżni już nie mają powodu, by się w Pniewach w ogóle zatrzymywać.
Przez resztę dnia jadę przez pola, między wioskami. Terenowych dróg jest niewiele. Przeważnie pod kołami mam asfalt. Mało kto tędy jeździ. Zdarzają się jakieś pojedyncze samochody miejscowych, ale nie przeszkadzają. Cały czas przeszkadza za to upał. To już się staje nie do wytrzymania.
Wieczorem przejeżdżam przez Wielkopolski Park Narodowy. Fajnie miejsce, chociaż mija tak szybko, że nawet nie mam stamtąd żadnego zdjęcia. Potem szybki zjazd do Mosiny i konsternacja. Gdzie tu spać? Wszystkie jeziora zostawiłem za sobą. Trzeba było zostać w tym parku. Cofać się już nie będę. Jadę jeszcze do Krajkowa, gdzie wjeżdżam w pierwszą lepszą drogę prowadzącą nad Wartę. Droga kończy się... piękną polaną nad samą wodą. To się nazywa mieć fart. Znów mam miejsce, które do rana należeć będzie tylko do mnie.