Dystans121.66 km Czas07:46 Vśrednia15.66 km/h VMAX53.44 km/h Podjazdy528 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Sandomierz
Padało prawie całą noc. Trochę obawiałem się tego noclegu w centrum wioski, bo to nigdy nie wiadomo kto się będzie po nocy włóczył. Nikt mnie jednak przez całą noc nie niepokoił. Ranek już mam bez deszczu. Niebo jeszcze jest zachmurzone, ale już nie pada. Nie zwijam się zbyt wcześnie, rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę na kawę. Nagle rozlega się ryk syreny strażackiej. Pożar? Dwie minuty później przybiega trzech młodzieńców z butami strażackimi w ręku. Minutę później podjeżdżają dwa osobowe samochody. Wyjęcie wozu strażackiego z garażu zajmuje im kolejną minutę. Po czterech minutach od ogłoszenia alarmu odjeżdżają w stronę innej wioski. Widzę jeszcze jak przebierają się w samochodzie. Jestem pod wrażeniem. Przecież to ochotnicy, nie zawodowcy, a sprawności i szybkości reakcji można im pozazdrościć.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.
Jadę do Opatowa. Miał być tylko miejscem do zrobienia zakupów, a tymczasem stał się okazją do dłuższego postoju. Nawet nie spodziewałem się, że Opatów jest taki ładny. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jakichś super zabytków przyciągających tłumy turystów w Opatowie nie ma, ale w sumie jest bardzo sympatycznym miasteczkiem. Ma nawet swoją podziemną trasę turystyczną (podobną do tej w Sandomierzu) i legendę o zamurowanej w podziemiach córce bogatego kupca. Warto by było to zwiedzić, ale jeszcze nie tym razem. Zapisuję sobie Opatów na przyszłość. Kiedyś tu wrócę.
Kieruję się teraz w stronę Sandomierza. Nocna burza dała się we znaki całej okolicy. Jadę asfaltem, ale raz za razem spotykam fragmenty drogi całkowicie zalane błotem. W niektórych miejscach błoto rozjeżdżone jest przez samochody, w innych warstwa była tak gruba, że potrzebny był spychacz. W jednym z miejsc pozostały ślady po błocie sięgającym pół metra wysokości! Przecinające drogę rzeczki też nie mieściły się pod mostami i popłynęły górą. Pozostały po tym ślady w postaci gałęzi i innych traw walające się na krawędzi asfaltu. Spotykam ekipy sprzątające, które od rana udrożniają przejazd. Dzięki nim da się już jechać bez przeszkód.
Cały odcinek trasy z Opatowa do Sandomierza jadę asfaltem. Dwa razy próbuję z niego zjechać i dwa razy kończy się to utopieniem roweru w błocie. W końcu rezygnuję. Bezdroża - tak. Ale nie tu i nie dzisiaj.
Wąska, malownicza droga prowadzi doliną Opatówki. To chyba jakiś inny świat, z innym klimatem. Raz po raz spotykam pola winogronowe. Z rosnących na zboczach winogron produkuje się wino tu, na miejscu, w rodzinnych winnicach. Oferują one nie tylko sprzedaż wina, ale też możliwość zwiedzania, degustację oraz noclegi. Dopełnieniem winnic są sady jabłkowe. I to nie takie nasze, polskie. Jabłka tego gatunku, na takich drzewach widywałem masowo we Włoszech. Jadąc tą doliną czuję się, jakbym już nie był w Polsce, tylko przeniósł się właśnie do Włoch.
Wymyśliłem sobie, że zanim wjadę do Sandomierza, przejadę się przez Góry Pieprzowe. To tak naprawdę nie są góry, ale pagórki na krawędzi Wisły. Pokryte są drobnymi, pokruszonymi łupkami skalnymi o brunatno-szarej barwie. Stąd ich nazwa. Przez Góry Pieprzowe prowadzi czerwony szlak pieszy i on ma być moim przewodnikiem. Wąskim wąwozem zjeżdżam w dól i trafiam dokładnie tam, gdzie chciałem. Szybkie zdjęcie i zjeżdżam niżej. Tam gubię szlak i w gęstych krzakach próbuję go odnaleźć. W jednej chwili dopada mnie armia komarów. Walczę z nimi, w sakwie desperacko szukam środka na komary, a one żrą bez litości. Opryskuję się cały, ale to nie działa. Walka przegrana. Chwytam rower pod pachę i jak najszybciej staram się zdobyć z powrotem górę, z której zjechałem. Spocony, zmęczony i pogryziony wracam na asfalt. Podczas szaleńczej wspinaczki wyrywam paski w sandale. Na szczęście tylko dwa z czterech, więc nie muszę biec na boso. Wczoraj wyrwałem paski z lewego sandała, dziś z prawego. Podarły się te japońskie, shimanowskie sandały z japońską wręcz precyzją. Wytrzymały tyle lat, tyle wypraw i w dwa dni poszły obydwa.
Przed wjazdem do miasta jadę jeszcze nad Wisłę. Chce zmyć błoto z roweru i pot z siebie. Muszę też naprawić sandał. Siedzę chwilę nad wodą, a gdy ruszam dalej, od strony tylnego koła słyszę głośne trzaski. Jeszcze tego brakowało. Posypała mi się piasta. Podczas mycia roweru dostała się tam woda i kulki zaczęły się mielić. Nie serwisowałem tej piasty od lat i takie są tego efekty. Szukam w necie serwisów rowerowych w Sandomierzu. Najbliższy mam w pobliżu centrum, zaledwie 2 km od miejsca, w którym jestem. Tyle to dojadę. Odnajduję serwis i głośnymi strzałami z tylnej piasty już z daleka informuję jakiej pomocy potrzebuję. Serwisant naprawia mi piastę na poczekaniu. Wreszcie mogę wjechać do miasta.
Wjeżdżam na rynek i natychmiast szukam schronienia w którejś z restauracji. Nad Sandomierz nadciąga burza. Zaczyna lać i grzmieć. Może nie tak mocno i gwałtownie jak wczoraj, ale jednak. Zamawiam obiad. Potem piwo. Potem jeszcze jedno piwo. Czekam aż przestanie padać. W końcu burza przechodzi, a spod ciemnych chmur zaczyna nawet wyglądać słońce. Jest już właściwie wieczór, ale nie odmówię sobie obejrzenia chociaż samego rynku. Akurat w Sandomierzu już kiedyś byłem. Trochę go pamiętam, a na pewno pamiętam, że bardzo mi się tu podobało. Dziś też mi się podoba. Tylko dziś na każdym kroku straszą mnie reklamami Ojca Mateusza. Że niby muszę go zobaczyć. A kto to taki ten Mateusz? Jakiś miejscowy kacyk? Na szczęście nie wpadam na niego. Sandomierz nie potrzebuje takich dodatków, by warto go było odwiedzić. Zachwycał mnie kiedyś, zachwyca dzisiaj i będzie zachwycał w przyszłości, gdy o jakimś tam Mateuszu wszyscy zapomną.
Nie jest dobrze. Zbliża się noc, a ja jeszcze siedzę w Sandomierzu. Zagadałem się z miejscowymi spod sklepu, takimi co to nigdy na wino nie mają. Mnie o kasę nie proszą, ale wyciągam piątaka i im daję. Nie chcą przyjąć, bo "od podróżnika nie wypada brać".
W końcu opuszczam Sandomierz, ale nie jest dobrze. Jak będę jeździł w tym tempie, to i za miesiąc nie dotrę do celu. Muszę zacząć nadrabiać kilometry. Postanawiam jechać dziś w nocy. Przeglądam mapę i nie widzę niczego niepokojącego. Drogi zaznaczone są na żółto lub biało. Te białe to zagadka. Mogą być wszystkim, od piachu po asfalt, ale liczę na to, że przynajmniej będą przejezdne. Pierwsza "biała" droga jest za wsią Krawce. No cóż, piach. Ale jest po deszczu, więc da się spokojnie jechać. Trzeba tylko kałuże omijać. W świetle rowerowej lampki bardzo dobrze je widać. W połowie drogi do wsi Stany następuje katastrofa. Wzięli się za remont drogi! Ten remont póki co polega na zdarciu wierzchniej, twardej warstwy ziemi i pozostawieniu grząskiego błota. Po raz trzeci dzisiejszego dnia taplam się w błocie! Próbuję to omijać, ale po bokach leży pełno gałęzi i hałd ziemi. Wcale tędy nie idzie lepiej. Nie ma wyjścia, wbijam się głębiej w las i przecinkami objeżdżam całe to bagno.
W Stanach gdzieś z ciemności wylatuje pies i próbuje chwycić mnie za łydkę. Nie widzę go, jest za ciemno, ale słyszę. Przyspieszam, szarpię rowerem na bok, kopię w ciemność, a on wciąż jest tuż tuż. Odpuszcza po kilkudziesięciu metrach. Co jeszcze mnie dziś spotka?
O dziwo, w Stanach trafiam na czynny sklep. Jest już prawie 22:00. Kupuję wodę i jakieś słodkie napoje. Potem jadę sprawdzić nastopną "białą" drogę. Ta dla odmiany pokryta jest równiutkim asfaltem. Ruchu nie ma na niej żadnego. Przez kilka kilometrów nie wyprzedza mnie ani jeden samochód.
Wystarczy. Mógłbym jeszcze pojechać dalej, ale to przecież nie jest wyścig. Straty odrobiłem. W przypadkowym miejscu zjeżdżam z drogi i stawiam namiot. W świetle rowerowej lampki ciężko stwierdzić czy to dobre miejsce do spania, ale ufam swojej intuicji. I słusznie. Śpię spokojnie do samego rana.
Dystans86.82 km Czas06:53 Vśrednia12.61 km/h VMAX54.60 km/h Podjazdy985 m
Temp.28.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Góry Świętokrzyskie
Na dzień dobry jadę do Kielc. Wcale nie chciałem tam wjeżdżać. Mój plan zakładał sprytne ominięcie miasta od północy. Ale po pierwsze dzisiejszy nocleg wyrzucił mnie za bardzo na południe, a po drugie... No właśnie. Różnych ludzi się w trasie spotyka. Pytają skąd jadę i dokąd. Rzucam wtedy nazwami miast, chociaż wcale nie zamierzam ich odwiedzać. Wczoraj jakiś gość na słowo "Kielce" zareagował: "aaa, najbrzydsze miasto w Polsce". Uśmiechnąłem się pod nosem, bo skąd miałem wiedzieć czy jest najbrzydsze? Taki tytuł zobowiązuje. Musiałem to sprawdzić. Jadę więc do Kielc. Wbijam się do centrum i co widzę? Tu park, tam zadbany staw. Źródełko z krystalicznie czystą wodą wybijające w samym środku miasta. Jest też mała rzeczka obrośnięta kawiarniami. W końcu wpadam na szeroką arterię zamienioną na deptak. To tak wygląda najbrzydsze miasto w Polsce? Nie zrobiłem w Kielcach za wielu zdjęć i nie mogę Wam tego wszystkiego pokazać, ale życzyłbym sobie, żeby inne, tak zwane ładniejsze miasta wyglądały jak Kielce. Jak mi jeszcze kiedyś ktoś powie, że Kielce to najbrzydsze miasto w Polsce, to nie tylko uśmiechnę się pod nosem, ale roześmieję mu się w twarz.
Miałem omijać większe miasta ze względu na ruch samochodowy. Przecież chciałem na tej wyprawie uniknąć huku aut. Do tej pory jakoś to się udawało. Czasem wpadałem na ruchliwą ulicę, ale nie więcej niż na kilometr czy dwa i szybko z niej uciekałem. Kielce to wyjątek. Chociaż wjazd do miasta okazuje się nawet fajny. Najpierw jadę trochę średnio obciążoną drogą, a potem szlak rowerowy wprowadza mnie do lasu i na osiedla domków jednorodzinnych, po czym wypluwa w samym centrum. Rewelacja. Z wyjazdem jest już gorzej. Pozwalam aplikacji nawigacyjnej (Mapy.cz) wyznaczyć trasę. Jest dedykowana dla rowerzystów i ma wyszukiwać trasy MTB, więc liczę, że sobie poradzi. A tymczasem jadę główną drogą, potem główniejszą, potem prawie autostradą, potem wpadam w górski skrót (nareszcie!) i... znów główna droga. Nie, nie, nie. Sam bym lepiej sobie poradził. Aplikacja do kosza.
Na wjeździe do Kielc spotykam ciekawe ruiny. O ich istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. To pałac Tarłów. Krąży legenda, że Jan Tarło, wojewoda lubelski wybudował ten pałac tylko dlatego, że będąc z wizytą w pałacu biskupim w Kielcach, zaprosił biskupa z rewizytą do siebie. Tamten odmówił, stwierdzając, że siedziba Tarła jest zbyt skromna. Obrażony Tarło wezwał tego samego architekta, co budował pałac biskupi i w pobliskich Piekoszycach wzniósł własny pałac, wierną kopię biskupiego. Oba pałace stoją do dziś. Ten w Kielcach jest pięknie odrestaurowany, ten w Piekoszycach niestety nie.
Kolejny cel wycieczki to Góry Świętokrzyskie i ich najwyższy szczyt, Łysica. Co prawda Łysica oficjalnie jest niedostępna dla rowerzystów, ale co mi tam. Nigdy tu nie byłem, nawet pieszo. Teraz będę rowerem. Górki nie są tu zbyt wysokie. Łysica ledwo przekracza 600 m.n.p.m. Problemem są za to kamienie. Im wyżej, tym jest ich więcej, a sam szczyt Łysicy to kamienne gołoborze. Tu nie da się jechać. Tu trzeba taszczyć rower metr po metrze pokonując coraz większe głazy. Trudności dokłada park narodowy (no jakżeby inaczej!) kładąc w poprzek drogi grube konary drzew i tworząc przeszkody po bokach, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło na myśl pójść łatwiejszą drogą. Co to ma być? Ścieżka zdrowia? Pomstując na park i na siebie, że zabrałem za dużo rzeczy i mam za ciężki rower, zdobywam w końcu szczyt.
Każdy górołaz Wam powie, że w góry idzie się w mocnych, górskich butach, najlepiej za kostkę. Planując trasę wiedziałem, że będą odcinki górskie i nawet chciałem porządne buty zabrać. Były już nawet spakowane w sakwie, ale zajmowały za dużo miejsca i w rezultacie pojechałem bez nich. Idę w góry w sandałkach SPD. To krótki odcinek. Dam radę. Ja wiem, że dam radę, ale czy sandały dadzą? Niestety. Gołoborza Łysicy okazują się dla nich zabójcze. W pewnej chwili ześlizguję się z jednej ze skał i wyrywam wszystkie cztery paski. Zapasowych butów nie mam, na boso przecież nie pójdę. Muszę sobie jakoś poradzić. W ruch idzie nóż i opaski zaciskowe, niezbędnik każdego rowerowego podróżnika. Takie opaski już wiele razy ratowały mnie z opresji. Wiązałem nimi bagażniki, rozerwane opony i masę innych rzeczy. Tym razem służą do naprawy sandała. Niezły ze mnie szewc, prawda?
Dalsza droga przez Góry Świętokrzyskie jest już znacznie łatwiejsza. Nie ma już kamieni i nawet da się całkiem wygodnie jechać rowerem. Zjeżdżam z Łysicy. W planach miałem jeszcze podjazd na Łysą Górę, ale czas zaczyna mnie gonić. Jak mam zrobić całą trasę w 12 dni, to już nie mogę pozwolić sobie na kolejne podejście po kamieniach. Rezygnuję z Łysej Góry i jadę dalej trzymając się podnóża Gór Świętokrzyskich.
Ciągnę po górkach i niewielkich wioskach. W jednej z nich dopada mnie burza. Widziałem ją już wcześniej, ale starałem się dojechać jak najdalej zanim mnie dogoni. Liczyłem na to, że może wytrzyma do wieczora, gdy będę miał już rozstawiony namiot. Dopada mnie jednak wcześniej. Chowam się w pierwszym lepszym miejscu, pod zadaszeniem remizy strażackiej. Leje, grzmi, a potoki wody płyną ulicą. Czekam aż to przejdzie, ale nie przechodzi. Robi się ciemno, a woda nadal leje się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Dalsze czekanie nie ma sensu. Muszę spędzić tu noc. Rozstawiam sobie namiot i idę spać.
Miałem omijać większe miasta ze względu na ruch samochodowy. Przecież chciałem na tej wyprawie uniknąć huku aut. Do tej pory jakoś to się udawało. Czasem wpadałem na ruchliwą ulicę, ale nie więcej niż na kilometr czy dwa i szybko z niej uciekałem. Kielce to wyjątek. Chociaż wjazd do miasta okazuje się nawet fajny. Najpierw jadę trochę średnio obciążoną drogą, a potem szlak rowerowy wprowadza mnie do lasu i na osiedla domków jednorodzinnych, po czym wypluwa w samym centrum. Rewelacja. Z wyjazdem jest już gorzej. Pozwalam aplikacji nawigacyjnej (Mapy.cz) wyznaczyć trasę. Jest dedykowana dla rowerzystów i ma wyszukiwać trasy MTB, więc liczę, że sobie poradzi. A tymczasem jadę główną drogą, potem główniejszą, potem prawie autostradą, potem wpadam w górski skrót (nareszcie!) i... znów główna droga. Nie, nie, nie. Sam bym lepiej sobie poradził. Aplikacja do kosza.
Na wjeździe do Kielc spotykam ciekawe ruiny. O ich istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. To pałac Tarłów. Krąży legenda, że Jan Tarło, wojewoda lubelski wybudował ten pałac tylko dlatego, że będąc z wizytą w pałacu biskupim w Kielcach, zaprosił biskupa z rewizytą do siebie. Tamten odmówił, stwierdzając, że siedziba Tarła jest zbyt skromna. Obrażony Tarło wezwał tego samego architekta, co budował pałac biskupi i w pobliskich Piekoszycach wzniósł własny pałac, wierną kopię biskupiego. Oba pałace stoją do dziś. Ten w Kielcach jest pięknie odrestaurowany, ten w Piekoszycach niestety nie.
Kolejny cel wycieczki to Góry Świętokrzyskie i ich najwyższy szczyt, Łysica. Co prawda Łysica oficjalnie jest niedostępna dla rowerzystów, ale co mi tam. Nigdy tu nie byłem, nawet pieszo. Teraz będę rowerem. Górki nie są tu zbyt wysokie. Łysica ledwo przekracza 600 m.n.p.m. Problemem są za to kamienie. Im wyżej, tym jest ich więcej, a sam szczyt Łysicy to kamienne gołoborze. Tu nie da się jechać. Tu trzeba taszczyć rower metr po metrze pokonując coraz większe głazy. Trudności dokłada park narodowy (no jakżeby inaczej!) kładąc w poprzek drogi grube konary drzew i tworząc przeszkody po bokach, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło na myśl pójść łatwiejszą drogą. Co to ma być? Ścieżka zdrowia? Pomstując na park i na siebie, że zabrałem za dużo rzeczy i mam za ciężki rower, zdobywam w końcu szczyt.
Każdy górołaz Wam powie, że w góry idzie się w mocnych, górskich butach, najlepiej za kostkę. Planując trasę wiedziałem, że będą odcinki górskie i nawet chciałem porządne buty zabrać. Były już nawet spakowane w sakwie, ale zajmowały za dużo miejsca i w rezultacie pojechałem bez nich. Idę w góry w sandałkach SPD. To krótki odcinek. Dam radę. Ja wiem, że dam radę, ale czy sandały dadzą? Niestety. Gołoborza Łysicy okazują się dla nich zabójcze. W pewnej chwili ześlizguję się z jednej ze skał i wyrywam wszystkie cztery paski. Zapasowych butów nie mam, na boso przecież nie pójdę. Muszę sobie jakoś poradzić. W ruch idzie nóż i opaski zaciskowe, niezbędnik każdego rowerowego podróżnika. Takie opaski już wiele razy ratowały mnie z opresji. Wiązałem nimi bagażniki, rozerwane opony i masę innych rzeczy. Tym razem służą do naprawy sandała. Niezły ze mnie szewc, prawda?
Dalsza droga przez Góry Świętokrzyskie jest już znacznie łatwiejsza. Nie ma już kamieni i nawet da się całkiem wygodnie jechać rowerem. Zjeżdżam z Łysicy. W planach miałem jeszcze podjazd na Łysą Górę, ale czas zaczyna mnie gonić. Jak mam zrobić całą trasę w 12 dni, to już nie mogę pozwolić sobie na kolejne podejście po kamieniach. Rezygnuję z Łysej Góry i jadę dalej trzymając się podnóża Gór Świętokrzyskich.
Ciągnę po górkach i niewielkich wioskach. W jednej z nich dopada mnie burza. Widziałem ją już wcześniej, ale starałem się dojechać jak najdalej zanim mnie dogoni. Liczyłem na to, że może wytrzyma do wieczora, gdy będę miał już rozstawiony namiot. Dopada mnie jednak wcześniej. Chowam się w pierwszym lepszym miejscu, pod zadaszeniem remizy strażackiej. Leje, grzmi, a potoki wody płyną ulicą. Czekam aż to przejdzie, ale nie przechodzi. Robi się ciemno, a woda nadal leje się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Dalsze czekanie nie ma sensu. Muszę spędzić tu noc. Rozstawiam sobie namiot i idę spać.
Dystans75.81 km Czas04:24 Vśrednia17.23 km/h VMAX43.40 km/h Podjazdy334 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Przedbórz
Deszcz! Po raz pierwszy od wyjazdu spadł dziś deszcz. Lało przez pół nocy. Wstaję rano z nadzieją, że zmieni się powietrze, że będzie jechać się lżej, a zamiast tego zastaję jeszcze większy upał niż wczoraj. Mokra ziemia wysycha w pół godziny i po nocnym deszczu nie ma śladu. Co to za pogoda?
Najważniejszą miejscowością, jaką dzisiaj mam na trasie jest Przedbórz.To niewielkie miasteczko nad Pilicą z pustym rynkiem. Siadam na ławce przy zabytkowej studni i odpoczywam. Chcę posiedzieć tu z godzinkę. Niespodziewanie na rynek wjeżdża samotny sakwiarz. Na bagażniku, w metalowym koszu wymoszczonym kocami wiezie psa. Jedzie wzdłuż Pilicy. W zasadzie to już wraca, bo jego trasa wiodła na Słowację i z powrotem. Mieszka gdzieś pod Warszawą. Mój odpoczynek w Przedborzu bardzo się wydłuża. Siedzimy w cieniu i gadamy. Fajnie jest spotkać w trasie innego podróżnika. Gdy ruszam dalej jest już późne popołudnie. Słabiutki dystans się dziś zapowiada.
Lata podróżowania nauczyły mnie jednego: nie pytamy miejscowych o drogę. Przeważnie wprowadzają w błąd. Wiedza wiedzą, ale czasami łamię tę zasadę. Jest już wieczór. Szukam jakiegoś miejsca do spania, ale niczego fajnego na mapie nie mogę znaleźć. W jednej z wiosek zagaduję spotkaną kobietę. Typuję miejsca: "A tam, obok tej wioski te jeziorka? To wygląda jak stara żwirownia." "Nie, tam się nie da, teren jest ogrodzony i ona jest czynna." Acha, widać kobieta zorientowana, drążę więc dalej. "A ta rzeczka tu, za lasem? Na mapie wygląda jakby był tam bród?" "Nie, nie ma szans. Tam jest wszystko zarośnięte. Lepiej pojechać do Korczyna. Tam płynie ta sama rzeczka, ale jest szersza i nawet nasze chłopaki jeżdżą tam się kąpać." O! to już coś. Wyobrażam sobie ładną rzeczkę i kawałek plaży. Dziękuję i jadę. Przebijam się jakimiś skrótami przez lasy i łąki. Odbijam od mojej wymyślonej trasy mocno na południe, ale wizja ładnego noclegu jest silniejsza. Robi się ciemno. W końcu docieram na miejsce. Rzeka jest. Nawet całkiem szeroka. Plaży nie ma, ale jest łąka. Próbuję wejść do wody, ale okazuje się, że to wcale nie jest takie proste. Brzeg jest na tyle wysoki, że ręką nawet nie sięgam wody. Próbuję się zsunąć z brzegu, ale od razu jest bardzo głęboko. Nie wiem jak głęboko i nie wiem co jest na dnie, bo nogą dna nie sięgam. Na dokładkę komary żrą jak wściekłe. Jestem zły na siebie. Znów posłuchałem się kogoś i gnałem nad wodę, z której nawet nie mogę skorzystać. Oganiając się od komarów w kilka minut stawiam namiot i nurkuję do środka. I po co mi to było?
Najważniejszą miejscowością, jaką dzisiaj mam na trasie jest Przedbórz.To niewielkie miasteczko nad Pilicą z pustym rynkiem. Siadam na ławce przy zabytkowej studni i odpoczywam. Chcę posiedzieć tu z godzinkę. Niespodziewanie na rynek wjeżdża samotny sakwiarz. Na bagażniku, w metalowym koszu wymoszczonym kocami wiezie psa. Jedzie wzdłuż Pilicy. W zasadzie to już wraca, bo jego trasa wiodła na Słowację i z powrotem. Mieszka gdzieś pod Warszawą. Mój odpoczynek w Przedborzu bardzo się wydłuża. Siedzimy w cieniu i gadamy. Fajnie jest spotkać w trasie innego podróżnika. Gdy ruszam dalej jest już późne popołudnie. Słabiutki dystans się dziś zapowiada.
Lata podróżowania nauczyły mnie jednego: nie pytamy miejscowych o drogę. Przeważnie wprowadzają w błąd. Wiedza wiedzą, ale czasami łamię tę zasadę. Jest już wieczór. Szukam jakiegoś miejsca do spania, ale niczego fajnego na mapie nie mogę znaleźć. W jednej z wiosek zagaduję spotkaną kobietę. Typuję miejsca: "A tam, obok tej wioski te jeziorka? To wygląda jak stara żwirownia." "Nie, tam się nie da, teren jest ogrodzony i ona jest czynna." Acha, widać kobieta zorientowana, drążę więc dalej. "A ta rzeczka tu, za lasem? Na mapie wygląda jakby był tam bród?" "Nie, nie ma szans. Tam jest wszystko zarośnięte. Lepiej pojechać do Korczyna. Tam płynie ta sama rzeczka, ale jest szersza i nawet nasze chłopaki jeżdżą tam się kąpać." O! to już coś. Wyobrażam sobie ładną rzeczkę i kawałek plaży. Dziękuję i jadę. Przebijam się jakimiś skrótami przez lasy i łąki. Odbijam od mojej wymyślonej trasy mocno na południe, ale wizja ładnego noclegu jest silniejsza. Robi się ciemno. W końcu docieram na miejsce. Rzeka jest. Nawet całkiem szeroka. Plaży nie ma, ale jest łąka. Próbuję wejść do wody, ale okazuje się, że to wcale nie jest takie proste. Brzeg jest na tyle wysoki, że ręką nawet nie sięgam wody. Próbuję się zsunąć z brzegu, ale od razu jest bardzo głęboko. Nie wiem jak głęboko i nie wiem co jest na dnie, bo nogą dna nie sięgam. Na dokładkę komary żrą jak wściekłe. Jestem zły na siebie. Znów posłuchałem się kogoś i gnałem nad wodę, z której nawet nie mogę skorzystać. Oganiając się od komarów w kilka minut stawiam namiot i nurkuję do środka. I po co mi to było?
Dystans109.94 km Czas06:50 Vśrednia16.09 km/h VMAX39.10 km/h Podjazdy293 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Bełchatów
Trafił mi się bardziej monotonny kawałek Polski. Mijam tylko pola i pola. Czasem przejadę przez jakąś wioskę. Słońce grzeje dziś chyba jeszcze bardziej niż w poprzednich dniach. Już się do tych upałów przyzwyczaiłem, ale dziś odczuwam je wyjątkowo mocno. Może dlatego, że lasów tu niewiele i nawet na chwilę nie mogę schować się w cieniu? W miasteczku Burzenin po raz drugi na tej wycieczce przekraczam Wartę. Znów jestem na jej prawym brzegu. Robię też sobie godzinny postój pod sklepem.
Drogi mam wyjątkowo spokojne, nawet te asfaltowe. Gdy spotykam ten znak ze zdjęcia poniżej, wpadam w osłupienie. To już przed zwykłą drogą trzeba ludzi ostrzegać? Ale w sumie chyba ma to sens. Jest tu tak pusto, że można się zapomnieć.
W takim upale przede wszystkim szukam wody. Nie ma jej tu za wiele. Aż można zatęsknić za północną częścią Polski. Sytuację ratują tylko rzeki. Poniżej na zdjęciu Widawka. Spotykam ją w jakiejś wiosce i nie mogę się jej oprzeć. Muszę się chociaż na chwilę zanurzyć.
Potem wypatruję na mapie jezioro w środku lasu. Oczywiście muszę tamtędy pojechać. Nazywa się Staw Święte Ługi i okazuje się być... prywatnym jeziorem leśników. W jedynym miejscu, w którym jest kawałek plaży i można by się było wykąpać, zastaję wielką tablicę: "zakaz kąpieli i połowu ryb". A pod tym dopisek: "nie dotyczy Administracji Lasów Państwowych". No pięknie. Czyli nie chodzi o żadną ochronę przyrody i inne takie bzdety. Chodzi o to, że jest to nasze, a innym wara.
Kolejna woda na trasie to sztuczne stawy w pobliżu wsi Kluki. Tam z kolei zastaję wielka imprezę zorganizowaną przez "Agroturystykę Grobla". Agroturystykę? Co to się z tą agroturystyką porobiło? Pamiętam jak powstawała. Chodziło o to, by można było znaleźć pokój i wypoczynek u zwykłego rolnika. Świetna idea. Tutaj spotykam całą masę drewnianych budynków krytych strzechą. Mieszczą się w nich pokoje i restauracja, a na stawach zbudowano drewniane pomosty ze stołami i ławkami. Fajnie to wygląda, ale z agroturystyką nie ma nic wspólnego. Od wejścia do środka odstraszają niestety tłumy ludzi, skoczna muzyka, odpustowy jarmark i tabliczki z zakazami. Zakaz wnoszenia własnych napojów i jedzenia, zakaz tego i tamtego. Z głośników co chwilę dobiegają wezwania do restauracji, by kolejny numerek odebrał co zamówił. To nie dla mnie. Taki spokojny mam dzień, szkoda go przerywać na ten spęd.
Omijam Bełchatów od południowej strony i na nocleg jadę nad zalew Cieszanowice. Dziś potrzebuję już dostępu do prądu, a tam znajduje się camping. Od początku trasy jadę tylko na nawigacji w telefonie. Nawet papierowej mapy z sobą nie zabrałem. Do tej pory starczało mi prądu w pawerbankach, ale dziś jadę już na rezerwie. W każdym spotkanym sklepiku doładowuję telefon. Chociaż 15 minut, ale zawsze coś. Byle dojechać nad ten zalew. Docieram tam już po zmroku. Okazuje się, że miejsce jest niezwykle sympatyczne. A ceny? 10 zł za namiot i dodatkowo 5 zł za podciągnięcie do namiotu prądu. Bajka. Od jutra znów będę niezależny. Prądu wystarczy do końca podróży.
Drogi mam wyjątkowo spokojne, nawet te asfaltowe. Gdy spotykam ten znak ze zdjęcia poniżej, wpadam w osłupienie. To już przed zwykłą drogą trzeba ludzi ostrzegać? Ale w sumie chyba ma to sens. Jest tu tak pusto, że można się zapomnieć.
W takim upale przede wszystkim szukam wody. Nie ma jej tu za wiele. Aż można zatęsknić za północną częścią Polski. Sytuację ratują tylko rzeki. Poniżej na zdjęciu Widawka. Spotykam ją w jakiejś wiosce i nie mogę się jej oprzeć. Muszę się chociaż na chwilę zanurzyć.
Potem wypatruję na mapie jezioro w środku lasu. Oczywiście muszę tamtędy pojechać. Nazywa się Staw Święte Ługi i okazuje się być... prywatnym jeziorem leśników. W jedynym miejscu, w którym jest kawałek plaży i można by się było wykąpać, zastaję wielką tablicę: "zakaz kąpieli i połowu ryb". A pod tym dopisek: "nie dotyczy Administracji Lasów Państwowych". No pięknie. Czyli nie chodzi o żadną ochronę przyrody i inne takie bzdety. Chodzi o to, że jest to nasze, a innym wara.
Kolejna woda na trasie to sztuczne stawy w pobliżu wsi Kluki. Tam z kolei zastaję wielka imprezę zorganizowaną przez "Agroturystykę Grobla". Agroturystykę? Co to się z tą agroturystyką porobiło? Pamiętam jak powstawała. Chodziło o to, by można było znaleźć pokój i wypoczynek u zwykłego rolnika. Świetna idea. Tutaj spotykam całą masę drewnianych budynków krytych strzechą. Mieszczą się w nich pokoje i restauracja, a na stawach zbudowano drewniane pomosty ze stołami i ławkami. Fajnie to wygląda, ale z agroturystyką nie ma nic wspólnego. Od wejścia do środka odstraszają niestety tłumy ludzi, skoczna muzyka, odpustowy jarmark i tabliczki z zakazami. Zakaz wnoszenia własnych napojów i jedzenia, zakaz tego i tamtego. Z głośników co chwilę dobiegają wezwania do restauracji, by kolejny numerek odebrał co zamówił. To nie dla mnie. Taki spokojny mam dzień, szkoda go przerywać na ten spęd.
Omijam Bełchatów od południowej strony i na nocleg jadę nad zalew Cieszanowice. Dziś potrzebuję już dostępu do prądu, a tam znajduje się camping. Od początku trasy jadę tylko na nawigacji w telefonie. Nawet papierowej mapy z sobą nie zabrałem. Do tej pory starczało mi prądu w pawerbankach, ale dziś jadę już na rezerwie. W każdym spotkanym sklepiku doładowuję telefon. Chociaż 15 minut, ale zawsze coś. Byle dojechać nad ten zalew. Docieram tam już po zmroku. Okazuje się, że miejsce jest niezwykle sympatyczne. A ceny? 10 zł za namiot i dodatkowo 5 zł za podciągnięcie do namiotu prądu. Bajka. Od jutra znów będę niezależny. Prądu wystarczy do końca podróży.
Dystans91.14 km Czas06:37 Vśrednia13.77 km/h VMAX42.10 km/h Podjazdy247 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Kalisz
Dzień zaczynam od cofnięcia się do Gołuchowa. Znajduje się tam piękny, neorenesansowy zamek. Swoją bryłą przypomina słynne, francuskie zamki nad Loarą. Otacza go ogromny park. Wczoraj gnałem nad jezioro, by znaleźć miejsce do spania i nie w głowie mi było zwiedzanie. Zresztą i tak było już za późno. A dzisiaj bym go chętnie zobaczył. Wracam więc do Gołuchowa. Zamek oglądam tylko z zewnątrz. Dziś okazuje się, że jestem za wcześnie i wnętrza są jeszcze zamknięte. Mi to nie przeszkadza, bo i tak założyłem sobie, ze na tej wycieczce nie zaglądam do żadnych wnętrz, ale mały tłumek pod zamkową bramą cicho pomstuje i zastanawia się czy czekać, czy przyjść później.
Po parku rowerem jeździć nie wolno, ale można go prowadzić i nikt nie powinien się czepiać. Mnie nikt się nie czepia. Park jest ogromny. Aż kusi, by mimo wszystko wsiąść na rower, bo przejście pieszo całego parku może zająć z godzinę. A jeśli chciałbym się zapuścić gdzieś w bok, to do południa bym stamtąd nie wyszedł.
Z parkowych ciekawostek zainteresowała mnie kolekcja zabytkowych uli. Dziś już się takich wyszukanych konstrukcji nie widuje. Zwykle są to proste, kolorowe pudełka. Te zebrane w Głuchowie są naprawdę fajne. A już w ogóle arcydziełem jest kawał spróchniałego pnia drzewa przykryty daszkiem. Zastanawiam się jak mogła wyglądać obsługa takiego ula?
Do gołuchowskiej kolekcji uli mogę dorzucić coś ekstra. Są to wiklinowe kosze zaklejone gliną i przykryte folią. Kiedyś spotkałem coś takiego w Iranie. Długo zastanawiałem się co to może być, bo wpaść na to, że to akurat ule wcale nie było tak prosto. Przydałby się taki kosz w Gołuchowie. Ja mam je tylko na zdjęciu:
Warto było cofnąć się do Gołuchowa. Nadrobiłem parę kilometrów, ale nie był to czas stracony. Teraz już jednym ciągiem jadę do Kalisza, podobno najstarszego miasta w Polsce. Szacuje się, że Kalisz ma co najmniej 1800 lat. Nigdy nie było mi do Kalisza po drodze, więc teraz z chęcią go odwiedzam. Tej starości Kalisza wcale na ulicach nie widać. Ratusz i okoliczne budynki pochodzą z początku XX wieku. Bardzo młode budowle, jak na tak stare miasto. Całość wygląda jednak ładnie, a mnogość restauracyjek aż kusi, by tu przycupnąć. Wyszukuję taką, która daje prawdziwy cień, nie ten z parasolki. Chowam się za ścianą ratusza i zamawiam obiad.
Siedzę tak sobie jakiś czas. Przez ten upał każdego dnia jazdę przerywam w ten sposób. Jeśli jest gdzie, to zamawiam obiad. Jeśli nie ma, to wystarcza mi piwo przy wioskowym sklepie. Ważne, by schronić się chociaż na dwie, trzy godziny przed słońcem. Tym razem siedzę sobie przy ratuszu. Nagle podchodzi do mnie dwóch mężczyzn. Przedstawiają się jako reporterzy z portalu calisia.pl. Chcą przeprowadzić wywiad. Ale sobie temat znaleźli. Żebym jeszcze jechał dookoła świata, to rozumiem, ale wywiad z gościem co to wybrał się na rowerową wycieczkę? Ale co mi tam. Trochę pytają, trochę sam opowiadam, nic nie zapisują, nic nie nagrywają. Mówią, że zapamiętają. I trochę zapamiętali. Coś tam pokręcili, coś tam sobie dopowiedzieli i zamieścili to na stronie.
Opuszczam Kalisz i jadę nad zalew Szałe. To sztuczne, zaporowe jezioro. Jadę przez las, prawie wzdłuż brzegu. Do wody nie da się nigdzie dojść. Uroczych plażyczek jest tam całkiem sporo, ale wszędzie stoją samochody. Wciśnięte są między drzewa, a z wielu z nich dudni muzyka puszczona na cały regulator. To się nazywa wypoczynek? Do tego w każdym z takich miejsc leżą kilogramy śmieci. Zdecydowanie jest do tego zalewu zbyt łatwy dostęp. Poniżej najładniejszy widok na zalew i jedyne miejsce, w którym nie widziałem samochodów. Za wysoki brzeg?
Do końca dnia jadę już przez rozgrzane w słońcu pola. Wszędzie trwają żniwa, wszędzie warczą kombajny i traktory. Drogi mam przeważnie asfaltowe, ale udaje mi się znaleźć też spory odcinek piachu. Już zdążyłem zapomnieć, że coś takiego wstrzymywało moją podróż kilka dni temu. A więc dla przypomnienia:
Noclegu szukam nad zaporowym jeziorem Próba. Naturalnych jezior w okolicy to chyba w ogóle nie ma. To jakiś taki smutny rejon Polski. Wszędzie tylko pola, wszędzie płasko i brak wody. Nad Zbiornikiem Próba (bo tak on się oficjalnie nazywa) znajduje się kąpielisko. Byłoby nawet fajne na postawienie namiotu, ale mimo późnej godziny kręci się tam zbyt wiele osób. Jadę dalej i przy każdym dojściu do wody spotykam wędkarzy i ich samochody. Dopiero na samym końcu zbiornika znajduję wreszcie miejsce dla siebie. Oceniam je wyjątkowo słabo. Do wody wejść się da, ale dno jest muliste i grząskie. Kusi mnie, by mimo wszystko wrócić na plażę, ale w końcu decyduję się zostać tutaj.
Po parku rowerem jeździć nie wolno, ale można go prowadzić i nikt nie powinien się czepiać. Mnie nikt się nie czepia. Park jest ogromny. Aż kusi, by mimo wszystko wsiąść na rower, bo przejście pieszo całego parku może zająć z godzinę. A jeśli chciałbym się zapuścić gdzieś w bok, to do południa bym stamtąd nie wyszedł.
Z parkowych ciekawostek zainteresowała mnie kolekcja zabytkowych uli. Dziś już się takich wyszukanych konstrukcji nie widuje. Zwykle są to proste, kolorowe pudełka. Te zebrane w Głuchowie są naprawdę fajne. A już w ogóle arcydziełem jest kawał spróchniałego pnia drzewa przykryty daszkiem. Zastanawiam się jak mogła wyglądać obsługa takiego ula?
Do gołuchowskiej kolekcji uli mogę dorzucić coś ekstra. Są to wiklinowe kosze zaklejone gliną i przykryte folią. Kiedyś spotkałem coś takiego w Iranie. Długo zastanawiałem się co to może być, bo wpaść na to, że to akurat ule wcale nie było tak prosto. Przydałby się taki kosz w Gołuchowie. Ja mam je tylko na zdjęciu:
Warto było cofnąć się do Gołuchowa. Nadrobiłem parę kilometrów, ale nie był to czas stracony. Teraz już jednym ciągiem jadę do Kalisza, podobno najstarszego miasta w Polsce. Szacuje się, że Kalisz ma co najmniej 1800 lat. Nigdy nie było mi do Kalisza po drodze, więc teraz z chęcią go odwiedzam. Tej starości Kalisza wcale na ulicach nie widać. Ratusz i okoliczne budynki pochodzą z początku XX wieku. Bardzo młode budowle, jak na tak stare miasto. Całość wygląda jednak ładnie, a mnogość restauracyjek aż kusi, by tu przycupnąć. Wyszukuję taką, która daje prawdziwy cień, nie ten z parasolki. Chowam się za ścianą ratusza i zamawiam obiad.
Siedzę tak sobie jakiś czas. Przez ten upał każdego dnia jazdę przerywam w ten sposób. Jeśli jest gdzie, to zamawiam obiad. Jeśli nie ma, to wystarcza mi piwo przy wioskowym sklepie. Ważne, by schronić się chociaż na dwie, trzy godziny przed słońcem. Tym razem siedzę sobie przy ratuszu. Nagle podchodzi do mnie dwóch mężczyzn. Przedstawiają się jako reporterzy z portalu calisia.pl. Chcą przeprowadzić wywiad. Ale sobie temat znaleźli. Żebym jeszcze jechał dookoła świata, to rozumiem, ale wywiad z gościem co to wybrał się na rowerową wycieczkę? Ale co mi tam. Trochę pytają, trochę sam opowiadam, nic nie zapisują, nic nie nagrywają. Mówią, że zapamiętają. I trochę zapamiętali. Coś tam pokręcili, coś tam sobie dopowiedzieli i zamieścili to na stronie.
Opuszczam Kalisz i jadę nad zalew Szałe. To sztuczne, zaporowe jezioro. Jadę przez las, prawie wzdłuż brzegu. Do wody nie da się nigdzie dojść. Uroczych plażyczek jest tam całkiem sporo, ale wszędzie stoją samochody. Wciśnięte są między drzewa, a z wielu z nich dudni muzyka puszczona na cały regulator. To się nazywa wypoczynek? Do tego w każdym z takich miejsc leżą kilogramy śmieci. Zdecydowanie jest do tego zalewu zbyt łatwy dostęp. Poniżej najładniejszy widok na zalew i jedyne miejsce, w którym nie widziałem samochodów. Za wysoki brzeg?
Do końca dnia jadę już przez rozgrzane w słońcu pola. Wszędzie trwają żniwa, wszędzie warczą kombajny i traktory. Drogi mam przeważnie asfaltowe, ale udaje mi się znaleźć też spory odcinek piachu. Już zdążyłem zapomnieć, że coś takiego wstrzymywało moją podróż kilka dni temu. A więc dla przypomnienia:
Noclegu szukam nad zaporowym jeziorem Próba. Naturalnych jezior w okolicy to chyba w ogóle nie ma. To jakiś taki smutny rejon Polski. Wszędzie tylko pola, wszędzie płasko i brak wody. Nad Zbiornikiem Próba (bo tak on się oficjalnie nazywa) znajduje się kąpielisko. Byłoby nawet fajne na postawienie namiotu, ale mimo późnej godziny kręci się tam zbyt wiele osób. Jadę dalej i przy każdym dojściu do wody spotykam wędkarzy i ich samochody. Dopiero na samym końcu zbiornika znajduję wreszcie miejsce dla siebie. Oceniam je wyjątkowo słabo. Do wody wejść się da, ale dno jest muliste i grząskie. Kusi mnie, by mimo wszystko wrócić na plażę, ale w końcu decyduję się zostać tutaj.
Dystans110.16 km Czas06:58 Vśrednia15.81 km/h VMAX44.97 km/h Podjazdy310 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - wzdłuż Warty
Szczęśliwie udało się ominąć Poznań w ogóle nie odczuwając jego obecności. Wciąż jestem nad Wartą i trzymam się jej lewego brzegu. Ta Warta to bardzo dobry sposób na ominięcie wszelkich ruchliwych dróg. Jej brzegi zabezpieczone są wałami przeciwpowodziowymi, które same w sobie są malowniczymi drogami. Wskakuję na nie za Śremem. Nawet nie wiem czy jazda rowerem po koronie wałów jest tu legalna czy nie, ale to i tak niczego nie zmienia. Jadę wałami nie widząc nie tylko samochodów, ale nawet ludzi. Czasem spotykam idealne wręcz miejscówki pod namiot, z przystrzyżoną trawką i dojściem do wody. Jedna rzecz tylko razi, kolor wody w rzece. Niestety, ale Warty nie da się zaliczyć do rzek czystych. Gdzieś tam w internecie wpadła mi w oczy informacja, że stan wody w ostatnich latach bardzo się poprawił. Jeśli to prawda, to dobrze, że nie widziałem Warty wcześniej. To musiał być zwykły ściek.
Droga wałami nie jest zbyt równa. Za bardzo mi to nie przeszkadza i jadę dziarsko do przodu. Nagle zaczynam słyszeć jakieś dziwne metaliczne stuki. Połamała mi się rama? Dokładne oględziny ujawniają sprawcę. Na szczęście to nie rama, to metalowy płaskownik łączący bagażnik z ramą. Ze wszystkich miejsc, które mogły pęknąć jest elementem, który można najłatwiej naprawić. Co za ulga. Muszę niestety zjechać z wałów i poszukać ludzi. W Nowym Mieście Nad Wartą wstępuję do warsztatu samochodowego. W pięć minut płaskownik mam pospawany i wzmocniony dospawaną metalową podkładką. To już nie pęknie. Ruszam dalej przebijać się przez polne i leśne drogi. Nocleg znajduję nad jeziorem Gołuchowskim. Tu znów spotykam oficjalne kąpielisko, potem jakieś ośrodki, miejsce zajęte przez samochodziarzy i kawałek dalej moją prywatną miejscówkę z prywatną plażą.
Z miejsca, w którym śpię doskonale widać drugi brzeg jeziora. Jak tylko się ściemnia, pojawia się tam masa światełek. Wszędzie widzę blade punkciki czołówek i latarek. Rozbłyskują nawet ogniska. Każde możliwe dojście do wody jest przez kogoś zajęte. W duchu cieszę się, że nie wybrałem tamtego brzegu na poszukiwanie noclegu. A potem przychodzi wyjaśnienie. To jest ta noc, podczas której można podziwiać zaćmienie księżyca. Ponoć najdłuższe w tym stuleciu. I oni wszyscy z tamtego brzegu siedzą w pierwszym rzędzie i podziwiają, a ja mam księżyc za drzewami. I to by było na tyle. Dobranoc.
Droga wałami nie jest zbyt równa. Za bardzo mi to nie przeszkadza i jadę dziarsko do przodu. Nagle zaczynam słyszeć jakieś dziwne metaliczne stuki. Połamała mi się rama? Dokładne oględziny ujawniają sprawcę. Na szczęście to nie rama, to metalowy płaskownik łączący bagażnik z ramą. Ze wszystkich miejsc, które mogły pęknąć jest elementem, który można najłatwiej naprawić. Co za ulga. Muszę niestety zjechać z wałów i poszukać ludzi. W Nowym Mieście Nad Wartą wstępuję do warsztatu samochodowego. W pięć minut płaskownik mam pospawany i wzmocniony dospawaną metalową podkładką. To już nie pęknie. Ruszam dalej przebijać się przez polne i leśne drogi. Nocleg znajduję nad jeziorem Gołuchowskim. Tu znów spotykam oficjalne kąpielisko, potem jakieś ośrodki, miejsce zajęte przez samochodziarzy i kawałek dalej moją prywatną miejscówkę z prywatną plażą.
Z miejsca, w którym śpię doskonale widać drugi brzeg jeziora. Jak tylko się ściemnia, pojawia się tam masa światełek. Wszędzie widzę blade punkciki czołówek i latarek. Rozbłyskują nawet ogniska. Każde możliwe dojście do wody jest przez kogoś zajęte. W duchu cieszę się, że nie wybrałem tamtego brzegu na poszukiwanie noclegu. A potem przychodzi wyjaśnienie. To jest ta noc, podczas której można podziwiać zaćmienie księżyca. Ponoć najdłuższe w tym stuleciu. I oni wszyscy z tamtego brzegu siedzą w pierwszym rzędzie i podziwiają, a ja mam księżyc za drzewami. I to by było na tyle. Dobranoc.
Dystans107.90 km Czas06:47 Vśrednia15.91 km/h VMAX47.89 km/h Podjazdy436 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Pniewy
Koniec piaszczystej pustyni. Jak ręką odjął. Po tej stronie Warty od razu jedzie się lepiej. Piaszczyste odcinki oczywiście nadal się zdarzają, ale da się po tym jechać. Nie są to też łachy ciągnące się kilometrami. Jedno, co się nie zmienia, to pogoda. Żar jest wciąż taki sam. Męczy mnie okrutnie, ale mimo wszystko ciągnę do przodu.
Wjeżdżam do Pniew. Nigdy wcześniej w tym miasteczku nie byłem. I chyba nigdy więcej nie będę. Mało ciekawe. Leżę trochę na rynku na ławce i jadę dalej. Nawet do żadnego sklepu w Pniewach nie zaglądam. Można było sobie te Pniewy darować. Dziś nie mają podróżnikom nic do zaoferowania. Ale kiedyś było inaczej. Przez Pniewy prowadziła jedna z ważniejszych tras poczty konnej. Na początku XIX wieku powstał tu zajazd dla dyliżansów wraz z karczmą i hotelem dla podróżnych. Ten budynek stoi w Pniewach do dziś. Tyle, że dziś podróżni już nie mają powodu, by się w Pniewach w ogóle zatrzymywać.
Przez resztę dnia jadę przez pola, między wioskami. Terenowych dróg jest niewiele. Przeważnie pod kołami mam asfalt. Mało kto tędy jeździ. Zdarzają się jakieś pojedyncze samochody miejscowych, ale nie przeszkadzają. Cały czas przeszkadza za to upał. To już się staje nie do wytrzymania.
Wieczorem przejeżdżam przez Wielkopolski Park Narodowy. Fajnie miejsce, chociaż mija tak szybko, że nawet nie mam stamtąd żadnego zdjęcia. Potem szybki zjazd do Mosiny i konsternacja. Gdzie tu spać? Wszystkie jeziora zostawiłem za sobą. Trzeba było zostać w tym parku. Cofać się już nie będę. Jadę jeszcze do Krajkowa, gdzie wjeżdżam w pierwszą lepszą drogę prowadzącą nad Wartę. Droga kończy się... piękną polaną nad samą wodą. To się nazywa mieć fart. Znów mam miejsce, które do rana należeć będzie tylko do mnie.
Wjeżdżam do Pniew. Nigdy wcześniej w tym miasteczku nie byłem. I chyba nigdy więcej nie będę. Mało ciekawe. Leżę trochę na rynku na ławce i jadę dalej. Nawet do żadnego sklepu w Pniewach nie zaglądam. Można było sobie te Pniewy darować. Dziś nie mają podróżnikom nic do zaoferowania. Ale kiedyś było inaczej. Przez Pniewy prowadziła jedna z ważniejszych tras poczty konnej. Na początku XIX wieku powstał tu zajazd dla dyliżansów wraz z karczmą i hotelem dla podróżnych. Ten budynek stoi w Pniewach do dziś. Tyle, że dziś podróżni już nie mają powodu, by się w Pniewach w ogóle zatrzymywać.
Przez resztę dnia jadę przez pola, między wioskami. Terenowych dróg jest niewiele. Przeważnie pod kołami mam asfalt. Mało kto tędy jeździ. Zdarzają się jakieś pojedyncze samochody miejscowych, ale nie przeszkadzają. Cały czas przeszkadza za to upał. To już się staje nie do wytrzymania.
Wieczorem przejeżdżam przez Wielkopolski Park Narodowy. Fajnie miejsce, chociaż mija tak szybko, że nawet nie mam stamtąd żadnego zdjęcia. Potem szybki zjazd do Mosiny i konsternacja. Gdzie tu spać? Wszystkie jeziora zostawiłem za sobą. Trzeba było zostać w tym parku. Cofać się już nie będę. Jadę jeszcze do Krajkowa, gdzie wjeżdżam w pierwszą lepszą drogę prowadzącą nad Wartę. Droga kończy się... piękną polaną nad samą wodą. To się nazywa mieć fart. Znów mam miejsce, które do rana należeć będzie tylko do mnie.
Dystans81.52 km Czas06:05 Vśrednia13.40 km/h VMAX36.32 km/h Podjazdy345 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - Drawa
Wracam nad Drawę. Piękna rzeka. Specjalnie poprowadziłem swoja trasę w okolicach Drawy, by zobaczyć ją z innej perspektywy niż od strony wody. Szlaków rowerowych wzdłuż Drawy jest sporo. Tylko wybierać i przebierać. Teoretycznie. Praktycznie te szlaki rowerowe to albo głęboki piach albo wredny bruk. Rowerem jeździ się tu fatalnie. Drawa prezentuje się za to bardzo uroczo, szczególnie ze swoimi drewnianymi mostami. Najpiękniejszy to ten między Żeleźnicą a Głuskiem. Trochę się już wali, ale to tylko dodaje mu uroku. Park oczywiście zabrania chodzenia po tym moście ze względu na stan techniczny. Dziwne, że nie zabrania przepływania pod mostem kajakiem. Ciekawe czy zamierza go jeszcze remontować, czy poczeka aż zabytkowy, stuletni most po prostu się zawali?
Usiłuję jechać dalej. Ciągle brnę w piachu. Słońce grzeje niemiłosiernie, a ja na zmianę jadę i pcham rower. Ledwo posuwam się do przodu. Zaczynają przeszywać mnie dreszcze i zwyczajnie robi mi się zimno. W takim upale? To nie jest dobry znak. Żebym tu jeszcze jakiegoś udaru nie dostał. We wsi Dębogóra mówię sobie "dość". W sklepiku kupuję zimne piwo i siadam w cieniu. Nie zamierzam się stąd ruszać dopóki upał nieco nie zelżeje. Siedzę w wiosce do 17:00. Na liczniku mam dopiero 30 km. To już pewne, nie dam rady dojechać do Bieszczad w 10 dni. Nie w tym upale. Weryfikuję swoje plany. Będę się starał zrobić to w 12 dni. To i tak będzie wymagało jazdy w pełnym słońcu, ale da też trochę czasu na przerwy i schowanie się w cieniu.
Pod wieczór jadę do Wielenia i dalej do Sierakowa. Ciągle przebijam się przez piachy. Co to za rejon? Wydawało mi się, że największy piach spotkać można w Borach Tucholskich, a tu okazuje się, że polskie centrum piachu to Puszcza Drawska i Wieleń. Powinienem na tę wyprawę zabrać fatbika, a nie zwykły rower górski. Zawsze śmieszyły mnie te rowery. Do czego niby miały się przydać? Chyba tylko do lansu, bo na pewno nie do jazdy. Teraz odnalazłem świat, w którym fatbike byłby idealny. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to jakiś mieszkaniec Wielenia wymyślił fatbika.
W Sierakowie przekraczam Wartę i nad jakimś niewielkim jeziorem stawiam namiot. Tu też znajduje się oficjalne, bezpłatne pole biwakowe, ale tak jak wczoraj, mijam je i znajduję sobie swój własny kawałek brzegu i swoją własną, małą plażę.
Usiłuję jechać dalej. Ciągle brnę w piachu. Słońce grzeje niemiłosiernie, a ja na zmianę jadę i pcham rower. Ledwo posuwam się do przodu. Zaczynają przeszywać mnie dreszcze i zwyczajnie robi mi się zimno. W takim upale? To nie jest dobry znak. Żebym tu jeszcze jakiegoś udaru nie dostał. We wsi Dębogóra mówię sobie "dość". W sklepiku kupuję zimne piwo i siadam w cieniu. Nie zamierzam się stąd ruszać dopóki upał nieco nie zelżeje. Siedzę w wiosce do 17:00. Na liczniku mam dopiero 30 km. To już pewne, nie dam rady dojechać do Bieszczad w 10 dni. Nie w tym upale. Weryfikuję swoje plany. Będę się starał zrobić to w 12 dni. To i tak będzie wymagało jazdy w pełnym słońcu, ale da też trochę czasu na przerwy i schowanie się w cieniu.
Pod wieczór jadę do Wielenia i dalej do Sierakowa. Ciągle przebijam się przez piachy. Co to za rejon? Wydawało mi się, że największy piach spotkać można w Borach Tucholskich, a tu okazuje się, że polskie centrum piachu to Puszcza Drawska i Wieleń. Powinienem na tę wyprawę zabrać fatbika, a nie zwykły rower górski. Zawsze śmieszyły mnie te rowery. Do czego niby miały się przydać? Chyba tylko do lansu, bo na pewno nie do jazdy. Teraz odnalazłem świat, w którym fatbike byłby idealny. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to jakiś mieszkaniec Wielenia wymyślił fatbika.
W Sierakowie przekraczam Wartę i nad jakimś niewielkim jeziorem stawiam namiot. Tu też znajduje się oficjalne, bezpłatne pole biwakowe, ale tak jak wczoraj, mijam je i znajduję sobie swój własny kawałek brzegu i swoją własną, małą plażę.
Dystans88.48 km Czas06:29 Vśrednia13.65 km/h VMAX40.66 km/h Podjazdy549 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - okolice Ińska
Śpię długo. Wczorajszy dzień nieźle mnie zmęczył. Niewiele jeździłem przed tym wyjazdem i wyraźnie czuję braki w kondycji. Zbieram się jeszcze dłużej i w rezultacie wyjeżdżam dopiero po dziewiątej. Z nieba leje się już niemożliwy do wytrzymania skwar. Żeby tak było chociaż kilka stopni mniej, to jeszcze by się jakoś jechało. Tymczasem wystawiony na słońce licznik pokazuje 40 stopni. Przesada.
Jestem w jednym z najładniejszych miejsc w promieniu kilkuset kilometrów. Mijam jezioro za jeziorem. Cisza, lekki wiaterek i malownicze, kręte drogi. Nawet te asfaltowe są zupełnie puste. Mimo to raz po raz robię sobie skróty przez pola i lasy. Nie wszystkie drogi wychodzą mi tak, jakbym sobie tego życzył. Zdarzają się miejsca kompletnie zarośnięte i niemożliwe do przebycia. Dobrze, jeśli rolnicy wyjeździli przez pola objazdy. Gorzej, gdy trzeba się przedzierać przez zboże. To, że daną drogą prowadzi pieszy szlak turystyczny nie jest żadną gwarancją, że tą drogą w ogóle da się przejść.
Najpiękniejsze w okolicy jest oczywiście jezioro Ińsko. Tylko nad nim spotykam oficjalną plażę z ratownikiem i tylko nad nim spotykam ludzi. Ale pięknych jezior jest w okolicy więcej. Nad niektórymi znajdują się wymarzone wręcz miejscówki do spania. Prawdziwy raj.
Dziś trasa już mi nie idzie tak dobrze, jak wczoraj. Po południu wjeżdżam w lasy w okolicach Drawna i nagle kilometry stają w miejscu. Władowałem się w tak głęboki piach, że w ogóle nie jestem w stanie jechać. Pozostaje pchanie. Jeszcze łudzę się, że to tylko chwilowo, że z czasem trafię na lepszą nawierzchnię, ale mijają kilometry, a pod kołami nic się nie zmienia. Brnąc w piachu osiągam w końcu Barnimie i rzekę Drawę.
Znam Drawę bardzo dobrze z pozycji kajaka. Piękna, dzika rzeka, bardzo kręta, pełna zwalonych drzew i innych przeszkód. Niestety, przebiega przez park narodowy, który na każdym kroku musi zaznaczyć swoją władzę. Zakazuje, nakazuje i ostrzega. Spójrzcie na te znaki na zdjęciu poniżej. Przecież bez znaków kajakarze nie wiedzieliby jak płynąć, prawda? Przyznam, że znaczenia połowy z tych znaków nie rozumiem, a drugiej połowy tylko się domyślam. Czy to znaczy, że nie powinienem już pływać kajakiem? A może przed spływem strażnik parkowy powinien egzaminować ze znajomości znaków? Przecież kajakarze nie mogą czuć, że przeżywają na Drawie przygodę. Muszą wiedzieć gdzie ich miejsce i że tylko korzystają z przygotowanej przez park atrakcji.
Chciałem spać nad samą Drawą. Jest wzdłuż rzeki kilka nadających się na to polan. Pierwsze spotykam w Barnimiu. Pusto. No tak, park zakazuje spania tutaj. Następne jest kawałek dalej, na wysokiej skarpie nad wodą. Wjeżdżam i oczom nie wierzę. Samochody, namioty jak garaże, składane stoły i krzesła. A gdzie kajakarze? Gdzie ogniska? Uciekam stamtąd szybciej niż tam wjechałem. Macham na Drawę ręką. Odbijam na zachód, nad jezioro Rokita. Ono leży już poza granicami parku. Na obu końcach jeziora znajdują się oficjalne miejsca biwakowe. Nad jedno przyjeżdżam i znów widzę tłum samochodów. Znów uciekam. Do drugiego już nawet nie próbuję jechać. W połowie jeziora znajduję swoją własną miejscówkę. Aż do jutra będzie tylko dla mnie. Nikt tu się nie pojawi.
Jestem w jednym z najładniejszych miejsc w promieniu kilkuset kilometrów. Mijam jezioro za jeziorem. Cisza, lekki wiaterek i malownicze, kręte drogi. Nawet te asfaltowe są zupełnie puste. Mimo to raz po raz robię sobie skróty przez pola i lasy. Nie wszystkie drogi wychodzą mi tak, jakbym sobie tego życzył. Zdarzają się miejsca kompletnie zarośnięte i niemożliwe do przebycia. Dobrze, jeśli rolnicy wyjeździli przez pola objazdy. Gorzej, gdy trzeba się przedzierać przez zboże. To, że daną drogą prowadzi pieszy szlak turystyczny nie jest żadną gwarancją, że tą drogą w ogóle da się przejść.
Najpiękniejsze w okolicy jest oczywiście jezioro Ińsko. Tylko nad nim spotykam oficjalną plażę z ratownikiem i tylko nad nim spotykam ludzi. Ale pięknych jezior jest w okolicy więcej. Nad niektórymi znajdują się wymarzone wręcz miejscówki do spania. Prawdziwy raj.
Dziś trasa już mi nie idzie tak dobrze, jak wczoraj. Po południu wjeżdżam w lasy w okolicach Drawna i nagle kilometry stają w miejscu. Władowałem się w tak głęboki piach, że w ogóle nie jestem w stanie jechać. Pozostaje pchanie. Jeszcze łudzę się, że to tylko chwilowo, że z czasem trafię na lepszą nawierzchnię, ale mijają kilometry, a pod kołami nic się nie zmienia. Brnąc w piachu osiągam w końcu Barnimie i rzekę Drawę.
Znam Drawę bardzo dobrze z pozycji kajaka. Piękna, dzika rzeka, bardzo kręta, pełna zwalonych drzew i innych przeszkód. Niestety, przebiega przez park narodowy, który na każdym kroku musi zaznaczyć swoją władzę. Zakazuje, nakazuje i ostrzega. Spójrzcie na te znaki na zdjęciu poniżej. Przecież bez znaków kajakarze nie wiedzieliby jak płynąć, prawda? Przyznam, że znaczenia połowy z tych znaków nie rozumiem, a drugiej połowy tylko się domyślam. Czy to znaczy, że nie powinienem już pływać kajakiem? A może przed spływem strażnik parkowy powinien egzaminować ze znajomości znaków? Przecież kajakarze nie mogą czuć, że przeżywają na Drawie przygodę. Muszą wiedzieć gdzie ich miejsce i że tylko korzystają z przygotowanej przez park atrakcji.
Chciałem spać nad samą Drawą. Jest wzdłuż rzeki kilka nadających się na to polan. Pierwsze spotykam w Barnimiu. Pusto. No tak, park zakazuje spania tutaj. Następne jest kawałek dalej, na wysokiej skarpie nad wodą. Wjeżdżam i oczom nie wierzę. Samochody, namioty jak garaże, składane stoły i krzesła. A gdzie kajakarze? Gdzie ogniska? Uciekam stamtąd szybciej niż tam wjechałem. Macham na Drawę ręką. Odbijam na zachód, nad jezioro Rokita. Ono leży już poza granicami parku. Na obu końcach jeziora znajdują się oficjalne miejsca biwakowe. Nad jedno przyjeżdżam i znów widzę tłum samochodów. Znów uciekam. Do drugiego już nawet nie próbuję jechać. W połowie jeziora znajduję swoją własną miejscówkę. Aż do jutra będzie tylko dla mnie. Nikt tu się nie pojawi.
Dystans127.77 km Czas07:11 Vśrednia17.79 km/h VMAX39.86 km/h Podjazdy428 m
Temp.30.0 °C SprzętMerida TFS 900
Bałtyk-Bieszczady - od Świnoujścia po Dobrą
Wymyśliłem sobie podróż. Wycieczkę. Przejechać po skosie całą Polskę. Zacząć na falochronie w Świnoujściu przy słynnym "Wiatraku" i zakończyć w Bieszczadach przy źródłach Sanu. Ot, takie tam Bałtyk - Bieszczady. Nazwa kojarzyć się może z maratonem szosowym Bałtyk - Bieszczady, ale to nie to. Oni tę trasę pokonują na lekko, w czasie maksymalnie 3 dni, ja biorę z sobą sakwy i planuję przejechać to w 10 dni. Oni trzymają się dróg asfaltowych, ja zamierzam unikać asfaltów jak tylko się da. Nie, żebym miał jakiś uraz do asfaltu. Bardzo go lubię i chętnie z niego skorzystam, ale tylko na tych odcinkach, na których ruch samochodowy jest śladowy. A najlepiej żaden. Chcę przejechać Polskę nie słysząc szumu opon i ryku silników. Nie nastawiam się na zwiedzanie. Nie szukam zabytków, ale jeśli coś ładnego po drodze się trafi, to zatrzymam się i obejrzę. Z zewnątrz. Tyle wystarczy. Zamierzam skupić się na drodze. Chcę drogę poczuć. Im bardziej zapomnianą, tym lepiej. To droga będzie tematem przewodnim tej podróży.
Do Świnoujścia trafiam z samego rana. Od razu kieruję się pod Wiatrak. Turystów za wielu jeszcze nie ma. Miejscowi przybiegli poćwiczyć, ktoś łowi ryby, w morze wychodzi jakiś statek pływający pod banderą Wysp Marshalla. Wyspy Marshalla? To przecież gdzieś na drugim końcu świata! Dokąd teraz płynie? Czy kiedyś dotrze w końcu do tych wysp? Stoję i patrzę jak znika gdzieś w dali. Patrzę na ludzi na falochronie. Jeszcze przed chwilą machali do statku, a już o nim zapomnieli. Odpłynął. Zniknął gdzieś na północy. Kasuję licznik i jadę na południe. Czas zacząć swoją podróż.
Jeszcze na chwilę przystaję w samym Świnoujściu. Dawno tu nie byłem. Wypiękniało. "Moja" ruchliwa ulica zamieniła się w deptak. Nagle znalazło się miejsce dla fontann, kawiarni, ławek, zielonych klombów i leżaków. Centrum Świnoujścia stało się miejscem przeznaczonym dla ludzi, nie samochodów. Bardzo mi się ta odmiana podoba.
Przepływam promem na drugą stronę Świny i opuszczam miasto. Jadę w stronę Międzyzdrojów. W lesie pełno ludzi. Mijam pieszych i rowerzystów. Droga twarda. Nawet się takiej tu nie spodziewałem. Za Międzyzdrojami ludzi jest jeszcze więcej. Spotykam nawet sakwiarzy. Jadą trasą nadmorską w stronę Helu. Długo razem nie jedziemy, bo oni trzymać się będą brzegu morza, a ja wykręcam w stronę Wolina. Tu już jest bardziej piaszczyście, ale trasa idzie szybko.
W Wolinie postój. Jest za gorąco. Zaczynam się gotować. Obiad, piwo, a potem chwila odpoczynku w wiosce Wikingów. Teraz panuje tu niezwykły spokój. Zwykle zaglądałem tu podczas sierpniowego festiwalu i wtedy ciężko jest się przepchnąć przez tłumy ludzi. Teraz jest inaczej. Teraz można tu odsapnąć i zrobić kilka zdjęć.
Zupełnie nie chce mi się jechać. Termometr wskazuje 30 stopni. Mimo to ruszam. Najpierw jadę spokojnym asfaltem, potem zagłębiam się w las. Od stacji kolejowej Rokita chwytam się śladu dawnej wąskotorówki. Prowadziła do wsi Czarnogłowy, gdzie znajdowała się duża kopalnia wapienia. Ślad początkowo jest bardzo wygodny, ale później zamienia się w wąską ścieżkę przez krzaki i pokrzywy. Nie zamierzam się cofać i przedzieram się przez wszystko. Na koniec docieram do pięknego jeziora. To właśnie pozostałość po tej kopalni. Po zakończeniu wydobycia całe wyrobisko zostało zalane tworząc niezwykle malownicze jezioro. Kiedyś przyjadę tu specjalnie po to, by nad brzegiem postawić namiot i spędzić tu noc. Dziś jest jeszcze za wcześnie na spanie.
Aż do końca dnia przeplatają mi się drogi asfaltowe z polnymi. Dojeżdżam do jeziora Woświn. Próbuję znaleźć jakieś miejcie do spania nad samym brzegiem. Kiedyś już tu byłem. Kiedyś tu spałem. Niby pamiętam gdzie to było, ale wszystko się zmieniło. Nie mogę znaleźć mojej miejscówki, ani żadnego innego miejsca, które nadawałoby się na rozbicie namiotu. W końcu daję za wygraną i wycofuję się na asfalt. Na nocleg zatrzymuję się nad jeziorem Mielno, obok wsi o tej samej nazwie. Jest tu oficjalne kąpielisko z pomostem. Jest tez miejsce na ognisko i późnym wieczorem przychodzą jakieś ludki i przy ogniu i piwie debatują jak mi bezszelestnie ukraść rower. A ja leżę w namiocie, słucham ich i nie zasnę dopóki sobie nie pójdą.
Do Świnoujścia trafiam z samego rana. Od razu kieruję się pod Wiatrak. Turystów za wielu jeszcze nie ma. Miejscowi przybiegli poćwiczyć, ktoś łowi ryby, w morze wychodzi jakiś statek pływający pod banderą Wysp Marshalla. Wyspy Marshalla? To przecież gdzieś na drugim końcu świata! Dokąd teraz płynie? Czy kiedyś dotrze w końcu do tych wysp? Stoję i patrzę jak znika gdzieś w dali. Patrzę na ludzi na falochronie. Jeszcze przed chwilą machali do statku, a już o nim zapomnieli. Odpłynął. Zniknął gdzieś na północy. Kasuję licznik i jadę na południe. Czas zacząć swoją podróż.
Jeszcze na chwilę przystaję w samym Świnoujściu. Dawno tu nie byłem. Wypiękniało. "Moja" ruchliwa ulica zamieniła się w deptak. Nagle znalazło się miejsce dla fontann, kawiarni, ławek, zielonych klombów i leżaków. Centrum Świnoujścia stało się miejscem przeznaczonym dla ludzi, nie samochodów. Bardzo mi się ta odmiana podoba.
Przepływam promem na drugą stronę Świny i opuszczam miasto. Jadę w stronę Międzyzdrojów. W lesie pełno ludzi. Mijam pieszych i rowerzystów. Droga twarda. Nawet się takiej tu nie spodziewałem. Za Międzyzdrojami ludzi jest jeszcze więcej. Spotykam nawet sakwiarzy. Jadą trasą nadmorską w stronę Helu. Długo razem nie jedziemy, bo oni trzymać się będą brzegu morza, a ja wykręcam w stronę Wolina. Tu już jest bardziej piaszczyście, ale trasa idzie szybko.
W Wolinie postój. Jest za gorąco. Zaczynam się gotować. Obiad, piwo, a potem chwila odpoczynku w wiosce Wikingów. Teraz panuje tu niezwykły spokój. Zwykle zaglądałem tu podczas sierpniowego festiwalu i wtedy ciężko jest się przepchnąć przez tłumy ludzi. Teraz jest inaczej. Teraz można tu odsapnąć i zrobić kilka zdjęć.
Zupełnie nie chce mi się jechać. Termometr wskazuje 30 stopni. Mimo to ruszam. Najpierw jadę spokojnym asfaltem, potem zagłębiam się w las. Od stacji kolejowej Rokita chwytam się śladu dawnej wąskotorówki. Prowadziła do wsi Czarnogłowy, gdzie znajdowała się duża kopalnia wapienia. Ślad początkowo jest bardzo wygodny, ale później zamienia się w wąską ścieżkę przez krzaki i pokrzywy. Nie zamierzam się cofać i przedzieram się przez wszystko. Na koniec docieram do pięknego jeziora. To właśnie pozostałość po tej kopalni. Po zakończeniu wydobycia całe wyrobisko zostało zalane tworząc niezwykle malownicze jezioro. Kiedyś przyjadę tu specjalnie po to, by nad brzegiem postawić namiot i spędzić tu noc. Dziś jest jeszcze za wcześnie na spanie.
Aż do końca dnia przeplatają mi się drogi asfaltowe z polnymi. Dojeżdżam do jeziora Woświn. Próbuję znaleźć jakieś miejcie do spania nad samym brzegiem. Kiedyś już tu byłem. Kiedyś tu spałem. Niby pamiętam gdzie to było, ale wszystko się zmieniło. Nie mogę znaleźć mojej miejscówki, ani żadnego innego miejsca, które nadawałoby się na rozbicie namiotu. W końcu daję za wygraną i wycofuję się na asfalt. Na nocleg zatrzymuję się nad jeziorem Mielno, obok wsi o tej samej nazwie. Jest tu oficjalne kąpielisko z pomostem. Jest tez miejsce na ognisko i późnym wieczorem przychodzą jakieś ludki i przy ogniu i piwie debatują jak mi bezszelestnie ukraść rower. A ja leżę w namiocie, słucham ich i nie zasnę dopóki sobie nie pójdą.